Carnifex - 12.06.2010 - Zilina (Słowacja)

Relacje

W tą jakże upalną sobotę wraz z moim bardzo dobrym znajomym postanowiliśmy (a raczej co było postanowione już od kilku miesięcy) wybrać się do oddalonej o niecałe 100km od Cieszyna, Słowackiej Ziliny. Perypetii związanych z transportem (tu przytyk w stronę innego, bielskiego kolegi Pepe) było co niemiara, następnym razem radzę się mu zdecydować wcześniej niż na ostatnią chwilę, bo jakby nie wzmożona czujność i znajomość (pobieżna) czeskiego języka nie wiedziałbym nawet czy ten okrutny pociąg (vlak) rzeczywiście tam jedzie. Pomijając już te nasze osobiste niesnaski przed godziną piętnastą w niemal czterdziestostopniowym skwarze, uprzednio chłodząc się browarem udało się nam nie dość, że wsiąść do pociągu to jeszcze nim pojechać w kompletnie nieznane nam rejony. Zanim się to jednak stało zaczepił nas niezbyt przyjaźnie wyglądający Rumun, który oferował nam legalne w Czechach zielone specyfiki. Nie skorzystaliśmy - jak mniemam, była to decyzja co najmniej dobra, a zważywszy na to, kto i gdzie to sprzedawał wręcz jedyna z możliwych.

Swoją drogą śmieszne to jest, że My ani Czechów ani Słowaków nie rozumiemy, w ogóle, a oni nas doskonale - co też zdecydowanie nam braciom piastów zdecydowanie utrudnia jakąkolwiek komunikację, i gdyby nie fakt, iż grubszy pan siedzący, chrapiący, burczący w naszym przedziale nie obudził się w odpowiednim momencie (a obudził się dzięki piwie, które ja nieszczęsny przypadkiem rozlałem) nie dowiedzielibyśmy się na której stacji dokładnie mamy wysiąść. Całe jednak szczęście, że dotarliśmy do tej Ziliny, gdzie nie spodziewaliśmy się by ktokolwiek mówił po angielsku w stopni płynnym, lub co najmniej komunikatywnym (Czesi na każdym kroku udowadniają, że tak nie jest...). Krótko błądziliśmy po jak się okazało głównej części miasta, położonej tuż przy jednym z dwóch rynków, łączących część zamkowo-mieszkalną z gastronomiczną. Całkowicie przypadkowo w drodze do ledwo co zauważonego Tesco udało się nam zauważyć trzech, wyglądających na "obeznanych" w temacie Słowaków. Ba! Mówili po angielsku, czasem z trudem, gdyż brakowało im słów, ale goście byli (są nadal bo wymieniliśmy się kontaktami w postaci nazwisk na Facebooku) przesympatyczni, zwariowani - niemalże punkowi (jak sami zresztą się tak zwykli nazywać - oni są punkowcami he,he). Nie wiem komu dziękować za ich towarzystwo, ale obawiam się, że gdyby nie oni za cholerę nie trafilibyśmy do klubu.

Szliśmy blisko trzydzieści minut wymieniając swoje poglądy na sprawy mniej błahe i całkiem błahe, częstując przy tym młodych polskim piwem, które okazało się dla nich najlepszym pitym jak do tej pory alkoholem/browarem jak do tej pory. Dziwne, bo mieliśmy tylko Warkę, ciekaw jestem co by powiedzieli na Tyskie albo Lecha? W końcu, chwilę po wizycie w doskonale nam znanej Billi (sieć supermarketów) trafiliśmy dokładniej i tu uwaga: nad klub. Boonker, to dosłownie bunkier, knajpa zlokalizowana pod ziemią, tuż obok kilku tancbud, w których w nocy działy się "ludowe" szaleństwa. Jakże się ucieszyliśmy gdy zobaczyliśmy pokaźną grupkę fanów zespołów, które miały tego wieczora zagrać. Radość sięgnęła jednak zenitu w momencie gdy odkryliśmy, iż większość kapel siedzi sobie na zewnątrz, a co więcej, nikt kompletnie nie poznaje, że oni to oni. Jako pierwsi postrzelaliśmy sobie fotki z większością członków zespołów, rozpoczęliśmy długie, podsycane alkoholem pogaduchy (wywiad z Taylorem z Suffokate już wkrótce) a nawet, dzięki uprzejmości członków Suffokate i Veil of Maya zakupiliśmy merchandise w nieporównywalnie niższych cenach. Tak czy siusiak, warto było "zrobić ten pierwszy krok" gdyż po prostu się opłacało. Poza tym, co nas bardzo pozytywnie zaskoczyło tak w rzeczywistości to są kompletnie normalni goście, którzy pomimo tras po całym świecie (a raczej dwóch kontynentach) dokładają do interesu i "żyją" wyłącznie ze sprzedawanego merchandise. Trochę smutne, a jeszcze smutniejszy brak jakiegokolwiek rozeznania w naszej kulturze (wszak my o Ameryce w szkołach uczymy się nie mało) a także - braki w znajomości polskich (nomen omen super popularnych kapel). Dobrze, że Vader i Behemoth wśród z nich zna każdy, Decapitated większość, a o Hate słyszało (dosłownie) tylko kilku.

Rozmowy rozmowami, ale klub o określonej godzinie wzywał do tego by się jednak w nim pojawić. Szybki zakup biletu (a raczej opaski + magazynu Rock Hard - z którego za nic w świecie nie jestem w stanie nic wyczytać), równie szybki look na scenę - małą, ale za to dobrze wyposażoną, oraz na... kafelki pod nią. Nie wiem kto był taki mądry by w knajpie w której odbywają się głównie metalcore'owe koncerty wyłożyć kafelki (które szybko zamieniły się w niemal lodową taflę). Cóż, brawa dla niego, a z racji na wielkość lokalu (miejscówka na maksymalnie 350 osób) miejsca pod sceną jakoś wybitnie dużo nie było, jednakowoż nie przeszkadzało to by kręcić circle pit, zrobić trzy ściany śmierci i moshowować do oporu. Stoisko z merchandise nie było jakoś wybitnie oblegane (nie to co na Show No Mercy w Wa-wie). Swoje za promocyjne ceny zakupiliśmy, a dokładniej po dwie koszulki Carnifex i Suffokate - czyli zestaw dobry, nawet powiększony he,he. Występy supportów odpuściliśmy sobie z wiadomych przyczyn, a dokładniej z racji na jakość prezentowanej przez nie muzyki. Sztampowy death metal z namiastką hardcore'a to jednak nie dla mnie ani dla towarzyszącego mi Kmieta.

Tak też udaliśmy się ponownie na zewnątrz. Żar lał się z nieba, a na dodatek co jakiś czas ktoś (nawet panie!) częstował nas wódką, której odmówić zdecydowanie nie należało (jak się miało jednak okazać niżej podpisany cierpiał z tego powodu nie małe katusze). Członkowie Suffokate i Veil of Maya sami (nawet jeśli osobiście z nami nie rozmawiali) rozpoznawali nas i podchodzili by zagadać (co było bardzo miłym doświadczeniem), wiedzieli, że to My z Polski he,he. Obiecali też do nas przyjechać, kiedy to się pewnie wkrótce dowiemy, wszystko zależy od Avokado Booking. W każdym bądź razie przyznam się, że dawno nie używałem angielskiego w takim stopniu, a nawet jeżeli czasem nie byłem w stanie dokładnie oddać tego co chciałem powiedzieć Bryan (basista Suffokate, i były basista All Shall Perish) dokładnie wiedział co chciałem powiedzieć, krótko mówiąc - fajnie. Po jakimś tam czasie, który o dziwo nie leciał jak nieubłagany udaliśmy się do środka by zobaczyć Here Comes The Kraken. Takiej rzeźni w ogóle się nie spodziewałem, przyznam się, że nie do końca pamiętam tytułu utworów, ale barierkę nad nią czy tam nawet pod nią okupowałem do ostatniego tchu. W czasie "Dont Fail Me Darko" (absolutny hicior) czy zagranego dla rozrywki, poprzedzonego ścianą śmierci "Roots Bloody Roots" miałem okazję wielokrotnie podrzeć się do mikrofonu, a nawet zaryczeć kilka wersów szlagieru Sepultury. Zabawa z Here Comes The Kraken była niestety zbyt wyczerpująca, a w trakcie dała mi się we znaki bliżej nieokreślona pita wcześniej wóda, obraz brak wentylacji (albo po prostu dobrej wentylacji) w lokalu. Jestem astmatykiem i domyślam się, że kiedyś (co jest raczej pewne) w jakimś mniejszym, zatłoczonym lokalu pewnie przynajmniej zemdleję... Nie pomagała ani woda, ani kofola (ja pierdole jak ONI to MOGĄ PIĆ) ani nawet świeże powietrze. Zakładam, że miałem gorączkę, ale to szczegół.

Setlista Here Comes The Kraken:

The Omen
Confessions of what i've done
Dont Fail Me Darko
Roots Bloody Roots
Cruzades

Po odpowiednim (?) odpoczynku na zewnątrz (gdzie duchota przeszkadzała w ogóle myśleć) ponownie wróciliśmy do lokalu tym razem już na występ kommando z Suffokate. Przez tych trzydzieści minut działa się dosłownie i w przenośni anihilacja. Totalne piekło, ciągły mosh pod sceną, a wszystko to od otwierającego koncert "Not The Fallen", najmniej spodziewanego openera jakiego mogliśmy sobie wymarzyć. Mówiąc czysto lakonicznie - wpierdol jakich mało. Suffokate to bezlitosna maszyna brnąca do przodu, rzadko posiłkując się blastem, a głównie mocarnym rytmem. Ricky Hoover, o którym na last.fm i innych "cudownych" portalach krążą różne opinie (w tym co do jego bycia straight edge) to doskonały lider formacji, a poza tym bardzo sympatyczny młody człowiek, który z tego co zdążyłem zauważyć zarówno na scenie jak i poza nią, czerpie z życia samą frajdę. Apogeum ich występu był wieńczący set "The Skies Were Filled With Fire" z wykrzyczanym przeze mnie do mikrofonu "Pussies". Kompletna jazda bez trzymanki. Za ewentualnie luki w setlistach czy też ewentualne braki z góry proszę o wybaczenie.

Setlista Suffokate:

Not the fallen
Slaughter your enemies
Force fed
While they sleep
We long for your blood
The Skies Were Filled With Fire.

Po występie Suffokate na polu (a raczej dworze) rozpadało się nieco. Według mnie było to jednym z pozytywniejszych akcentów całego wieczora, nie sam fakt burzy z piorunami, ale dzięki ulewie ochłodziło się, a samo powietrze stało się rześkie co przywróciło mnie do życia (wytrzeźwienie również). Krótko czekaliśmy na pojawienie się w mojej opinii największej gwiazdy wieczoru Veil of Maya. Pokaźny zestaw perkusyjny Sama robił wrażenie, jego umiejętności również, ale o tym najlepiej przekonać się słuchając płyt (a jeśli masz okazję to idź na koncert!). Kmieto, niewymownie wręcz podniecał się grą jedynego gitarzysty obsługującego klasyczne sześć strun Marca Okubo (gość spokojnie powinien się znaleźć na łamach papierowej wersji naszego magazynu), który jak na takiego wymiatacza oczywiście okazał się być baaaaaardzo skromnym człowiekiem. Mnie osobiście Veil of Maya powaliła, zgwałciła, popełniła na mnie gwałt przez uszy a jaka chciałem tylko więcej! Resztkami sił okupowałem barierkę, a w trakcie "Wounds", a właściwie to połączonego "Wounds Crawl Back" dosłownie zatraciłem się w muzyce. Ciągły headbanging i wykrzykiwanie tekstu utworu męczyły zarówno szyję, kręgosłup jak i gardło, ale jasna cholera, to była Veil of Maya! Nie gorzej bawiłem się na reprezentujących nowy album "[id]" - "Namaste" oraz "Unbreakable", a przy ostatnim "It's Not Safe To Swim Today" myślałem, że dosłownie oszaleję. Najlepszy, n-a-j-l-e-p-s-z-y prog deathcore'owy zespół ever, nie mają sobie równych i już ostrzę sobie ząbki na ich występ w katolandzie.

Setlista Veil of Maya:

Wounds
Crawl Back
Unbreakable
We bow in it's aura
Namaste
All eyes look ahead
Pillars
It's not safe to swim today

Na szatanów z Carnifex przyszło nam poczekać nieco dłużej. Jako jedyny zespół tego dnia mieli jakąkolwiek scenografię (małe bannery po bokach). Sam występ należy zaliczyć na poczet tych o których mówi się "rzeźnia". Co jeden numer to szybszy, lepszy, brutalniejszy - istna masakra pod sceną jak I na niej. Panowie doskonale wiedzą do czego służą im instrumenty, a nawet jeżeli perkusista gra krzywo na stopach w trakcie blastów - kogo to obchodzi. W trakcie breakdownów gitarzyści ochoczo eksponowali tyłu swoich gitar na których widnieje ogromny napis "Kill". Zagrali dłużej niż rok temu w Katowicach, lepiej, precyzyjniej, nie zostawili (tak jak wtedy) żadnych jeńców, a gawiedź, która przyszła głównie na nich bawiła się nawet (uwaga) na barze! Ha,ha. Akustycy stroili sobie żarty z Carnifex, nawet do mikrofonu. Sprzedający w tym czasie merchandise wokalista Suffokate wraz z kilkoma kompanami również nie potrafił zbytnio ustać w miejscu - miły widok. Ja sam choć gig Carnifex oglądałem z boku co nieco też się poruszałem, a ostatecznie doszczętnie zdarłem gardło w trakcie wykrzykiwania odpowiednich fraz przy breakdownach w "Slit Wrist Savior", "The Diseased and The Poisoned", "Lie To My Face", "Hell Chose Me". Carnifex sprezentował swoim fanom niemiłosierną chłostę z non stop siejącymi się blastami, szalonymi wokalami Scotta i całym możliwym złem współczesnego świata zawartym w muzyce. Szatana nie wielbią, a mimo to grają jakby mu zaprzedali duszę.

Setlista:
Intro - motyw przewodni "Requiem dla snu"
Slit Wrist Savior
The Diseased and the poisoned
Hell chose me
In Coalesce with filth and faith
Answers in mourning
My heart in athropy
Names mean nothing
Lie to my face

Po gigu raczej szybko zmyliśmy się z lokalu w poszukiwaniu jedzenia. Cóż, zadanie to okazało się być całkiem trudne. Nachodziliśmy się w pierony, ludzie jacyś tacy średnio życzliwi, aczkolwiek na całe szczęście trafiliśmy na ten pierwszy, główny rynek gdzie ku naszej uciesze stała budka z kebabem. I gdybym mógł zniósł bym tę budę z powierzchni ziemi. Koks stojący w środku przygotowywał kebaby, knysze, burgery w sposób tak paskudny, że jeść się odechciewało na sam widok. Kupno "małego menu" okazało się największym błędem całego wyjazdu, a tak chujowego, twardego kebaba nie dane mi było jeszcze zjeść. Frytki przemilczam, o sosie tatarskim już nawet nie wspominając. Najlepsza z tego zestawu była Nestea, która ugasiła całe pragnienie jak i głód. W czasie naszej konsumpcji policja miała jakieś dziwne zatargi z kupującym to cudowne jedzenie - czego w ogóle nie skumaliśmy. Co ciekawe, pewien chłop, starszy już dziadyga z OKROPNYMI dreadami sięgającymi aż po łydki kupił podwójnego, a może nawet potrójnego burgera z 4 kawałkami mięsa - co samo w sobie było już wyczynem by w ogóle móc na to popatrzeć, a co dopiero zjeść. Dramat i padaka. Powrót równie przewrotny co sam przyjazd, dobrze, że udało nam się wsiąść do dobrego pociągu (choć nawet jak już ruszyliśmy to wciąż nie byliśmy przekonani o prawidłowości wyboru). Tutaj warto wspomnieć o totalnie nielogicznym fakcie jakim jest wygonienie nas z jak się okazało trzeciej klasy do drugiej w momencie gdy pociąg dosłownie był pusty. Tak jakby to komuś robiło jakąś różnicę, czy zamulamy w trzeciej klasie nikomu nie wadząc czy ledwo, ledwo w drugiej. W rejonie Cadcy (takiej śmiesznej miejscowości) tym razem Pani Konduktor wyjawiła nam sekret, iż zbliżamy się do Cieszyna. Zbliżaliśmy się tak jeszcze dobrych trzydzieści minut, ale co tam - grunt, że koniec końców dojechaliśmy bezpiecznie.

Grzegorz "Chain" Pindor