Max & Iggor Cavalera - 20.11.2019 - Warszawa

Relacje
Max & Iggor Cavalera - 20.11.2019 - Warszawa

Bracia Cavalera wciąż żyją przeszłością i w ramach kolejnej wspominkowej trasy 'Return Beneath Arise' zaproponowali w warszawskiej Progresji powrót do czasów dwóch najlepszych i najbardziej kultowych albumów Sepultury.

Ten wieczór sponsorowała nostalgia za starymi czasami, a jej siła okazała się na tyle potężna, by dość szczelnie zapełnić fanami niemal cały klub. Sentymentalizm narasta wraz z wiekiem, co zresztą samo w sobie nie jest złym zjawiskiem. Z pełną świadomością korzystają z tego muzycy z upodobaniem nawiązujący do przeszłości i koncertujący w ramach wszelkiego rodzaju tras wspominkowych czy jubileuszowych. Machina się kręci, fani dostają to, czego łakną najbardziej, czyli doskonale znane kawałki, które słyszeli już setki razy, a muzycy bez końca mogą przerabiać starszy dorobek na brzęczącą monetę. Klasyczna sytuacja win-win. Można to robić jednak w lepszym albo - jak w przypadku braci Cavalera – (niestety!) w gorszym stylu.

Ledwie 80-minutowy koncert okazał się klasyczną chałturą, ułożoną bez polotu i szacunku dla publiki. Choć trudno cokolwiek zarzucić Iggorowi, walącemu w bębny mocno, pewnie i precyzyjnie, acz jednostajnie, ani mogącemu pochwalić się bardzo dobrą techniką Marcowi Rizzo, gitarowej podporze niemal wszystkich projektów Maxa, tak nawet oni nie byli w stanie uratować programu i koncepcji gigu. Pomimo szumnych zapowiedzi, usłyszeliśmy jedynie po pięć utworów z "Beneath the Remains" i "Arise". Tak naprawdę w przyzwoitym czasie 90 minut można było zmieścić obydwie płyty w całości. Wtedy trzeba by jednak zrezygnować z wszelkiej maści bezsensownych wypełniaczy, których zadaniem było jedynie przedłużenie koncertu.

Rozumiem zabawę z publicznością i zachęcanie jej do śpiewu, ale dlaczego musi to dziać się niemal przy każdym kawałku? Jaki cel miało nudne, kilkuminutowe rozciągnięcie "Altered State" tylko po to, by wpleść tam parę zaśpiewanych taktów "War Pigs" Black Sabbath? Dlaczego zespół o tak imponującym dorobku i tak wspaniałych płytach, jak "Beneath the Remains" i "Arise" sięga po covery Motorhead? O ile "Orgasmatron" pojawił się już na singlu "Dead Embryonic Cells" i na stałe wpisał się w repertuar starej Sepultury, tak nie widzę żadnego sensu w sięganiu po "Ace of Spades". Zwłaszcza, że sam Lemmy tylko przy użyciu basu był w stanie zasiać w tym utworze więcej mocy i zniszczenia niż wersja wykonana przez Cavalerów, która cechowała się co najwyżej szybkością. Wreszcie, wisienka na torcie, czyli zakończenie koncertu medleyem utworów (o ile mnie pamięć nie myli, były to "Beneath the Remains", "Arise" i "Dead Embryonic Cells"), dokładnie tych samych, które usłyszeliśmy w całości chwilę wcześniej. Zawsze miałem wrażenie, że po tego typu mało finezyjne patenty sięgają początkujące kapele, którym brak repertuaru, by wypełnić nim cały koncert. Teraz już wiem, że w takich zagrywkach nie przeszkadza ani status, ani kultowy dorobek.

Wkład, jaki Max i Iggor Cavalera wnieśli płytami Sepultury do świata współczesnego metalu, jest nieoceniony, a ich zasług nikt im nie odbierze. Szkoda, że przypominają o nich w tak kiepskim stylu.

 

 

Zdjęcia: Paweł Mielko
Tekst: Szymon Kubicki