Incoming Cerebral Overdrive - 09.05.2010 - Warszawa
Mając w kieszeni w niedzielny wieczór całe 10 złotych, można zainwestować je na rozmaite sposoby. Niewiele z nich, z uwagi na wysokość (a raczej mizerność) tej kwoty okaże się pewnie satysfakcjonująca. Można jednak udać się na koncert, na przykład włoskiego INCOMING CEREBRAL OVERDRIVE. W ich przypadku trudno o lepiej wydane pieniądze.
Dobrze, że są jeszcze pasjonaci, którym chce się organizować podobne przedsięwzięcia. Kto inny zawracałby sobie głowę sprowadzaniem do Polski (i to na dwa koncerty) takiego I.C.O. Zespołu, którego rozpoznawalność w naszym kraju oscyluje w granicach błędu statystycznego. Ile wynosi ów błąd? Okazuje się, że zależy to także od regionu. W Wawie jakieś 40 osób, wystarczająco dla rozkręcenia kameralnego, prawdziwie familijnego koncertu. Ale już we Wrocku około pięciu, bo właśnie tylu nieszczęśników pofatygowało się na zaplanowany w Wagonie gig (warto wspomnieć, że była sobota). Cóż, kandydat do europejskiej stolicy kultury tym razem nie stanął na wysokości zadania. Wrocławski występ został więc odwołany, może zbyt pochopnie, bo sympatyczny i rozgadany basista Alessio Corsini opowiadał, że kilka dni wcześniej I.C.O. w Austrii zagrało koncert dla ledwie kilku osób. Zresztą, muzyk wydawał się nie być tym faktem zrażony, zaskoczony czy przejęty. Zwłaszcza że Włosi, będąc we Wrocławiu, wpadli z wizytą do grających tam tego samego dnia rodaków z At The Soundown.
Nim jednak najmłodszy i najbardziej agresywny podopieczny SupernaturalCat pokazał, co potrafi, na scenie klubu Neo zaprezentowały się trzy rodzime supporty. Muzyczny patriota ze mnie żaden, więcej niż rzadko odczuwam potrzebę uwzględniania w składzie imprezy polskich rozgrzewaczy, ale muszę przyznać, ze grające tego wieczoru LUNA NEGRA i THE VAGITARIANS nie tylko zrobiły na mnie dobre wrażenie, ale jeszcze przywróciły wiarę, że coś ciekawego dzieje się wreszcie na polskim podwórku. I to w stylistyce, która jeszcze do niedawna mało kogo interesowała. Szkoda tylko, że impreza rozpoczęła się z dwugodzinnym opóźnieniem, a inaugurująca wieczór LUNA NEGRA pojawiła się na deskach dopiero o 21. To w zasadzie jedyna, acz istotna, wtopa organizacyjna. Niestety, nie pierwszy raz organizator małego gigu nie wykazuje wielkiego przywiązania do punktualności, do czego wciąż nie mogę się przyzwyczaić.
W Polsce mamy ponoć nawet własną pustynię (rozmiarów przerośniętej piaskownicy), szkoda więc, że tak długo trzeba było czekać na taki zespół jak LUNA NEGRA. Nie ma może w ich graniu aż tyle piachu, niemniej inspiracje Kyuss czy Yawning Man są słyszalne. Skojarzenia z tymi ostatnimi mogą pojawić się przede wszystkim dlatego, że LUNA NEGRA to także skład instrumentalny, choć złożony z jednego gitarzysty więcej. Muzyka Luny jest jednak nieco mocniejsza, bardziej rockowa i tu zahacza momentami o obszary eksplorowane przez Karma to Burn. Gdzie by jednak nie szukać wpływów, faktem jest, że kapela znakomicie odnajduje się w swojej stylistyce, choć można też odnieść wrażenie, że muzykom wciąż brak scenicznej śmiałości. Bardzo fajny to był koncert, jedyny tego wieczoru stonerowy rodzynek, idealny na rozpoczęcie dalszej, bardziej hałaśliwej części imprezy. Muzyka płynęła swobodnie i nawet przez chwilę nie dało się odczuć braku wokalu. Powszechnie przecież wiadomo, że zdecydowanie lepszy od marnego śpiewaka jest śpiewak nieistniejący. Zespół postarał się nawet o wizualizacje, a tam zamiast pustyni między innymi obrazki z Arktyki, snowboardziści czy lawiny, nie było chyba nawet jednego kaktusa! Setlista objęła utwory z demówki: "Soundproof" - "Blue Bird", "Echo", "Night Time Woman" i "Canyon Diablo", a także "Superhead" i "Universal Leaf Land".
Za sprawą następnych w kolejce THE VAGITARIANS, klimat zmienił się wyraźnie. Obrazowo można stwierdzić, że muzyka powędrowała z piaszczystej Kalifornii bądź Nowego Meksyku na bagniste obszary Luizjany czy Alabamy. Zespół nieźle łączy szybkie, mocniejsze partie ze zwolnieniami, czym może przypominać Eyehategod, choć koncertowo to jednak nie ten poziom hałasu. Oczywiste skojarzenia to także Down, a chwilami nawet Alabama Thunderpussy. Nie mogę też nie wspomnieć o słyszalnym, choć może niezamierzonym, podobieństwie do popularnego sto lat temu polskiego Illusion, nawet jeśli chodzi o manierę wokalną (np. we "Flesh and Bones"). Sporo w graniu THE VAGITARIANS młodzieńczej pasji i zaangażowania, ale i poczucia humoru oraz luzackiego podejścia do tematu. Widać, że chłopaki bawią się przednio, a wygłupy z bluesowymi wstawkami i wokalistą w patrzałkach niczym Ray Charles tylko to potwierdzają. Scena to dla nich za mało, bywało więc, że gitarzyści wędrowali poza nią. Udany koncert.
Ostatnim supportem (a przy tym jedynym, bez którego, moim zdaniem, impreza mogła się obejść) był CONCRETE. Nie do końca leży mi tego rodzaju granie, choć od strony instrumentalnej nie mam większych zastrzeżeń. Tym razem muzyczne akcenty zostały nieco przesunięte w stronę hardcore i melodyjnego metalu, a niektóre riffy z daleka zajeżdżały Panterą. Mniej tu typowych rockowych struktur. CONCRETE gra masywniej, bardziej metalowo, z równą mechaniczną pracą gitar i mocnym biciem perkusji. Brzmi w gruncie rzeczy nieźle, ale niestety całość kładą wokale. Typowe, krzyczane partie po pewnym czasie męczą, a melodyjne zaśpiewy męczą jeszcze bardziej. Zespół zagrał krótko, bo opóźnienie było spore, a i tak...
...INCOMING CEREBRAL OVERDRIVE na scenie zainstalował się tuż przed północą, przez co nie cała publiczność doczekała tej chwili. Inna sprawa, że znaczną część publiki stanowili krewni i znajomi królika, wymykający się z klubu po zakończeniu koncertu danego rozgrzewacza. Przetrwało jednak na tyle dużo osób, by wstydu nie było. I.C.O. na scenie to autentyczny wulkan, połączenie hardcorowej energii, thrashowej agresji i punkowej nieprzewidywalności. Włosi doskonale panują nad muzyczną materią i jeśli ich kompozycje w wersji live brzmiały pozornie chaotycznie, był to chaos w pełni kontrolowany. Być może nie zdołali oddać wszystkich smaczków, których na znakomitej "Controverso" wbrew pozorom jest nie mało, ale ich show po prostu walił po mordzie. Zresztą nie dało się nie usłyszeć sporego zróżnicowania kawałków, a takie tracki jak "Magic" czy "Science" ze znakomitą wstawką w stylu Entombed brzmiały fantastycznie. Wspominam o tytule drugiego albumu I.C.O., wydanego w zeszłym roku nakładem SupernaturalCat, bo kapela odegrała go w całości, uzupełniając set jednym utworem z debiutu. Zatem po kolei: "Colours", "Food" (z "Cerebral heART"), "Science", "Sound", "Reflections", "Controversial", "There", "Oxygen" oraz "Magic". Przed odegraniem "Controversial" zespół zaprosił na scenę Piotrka z THE VAGITARIANS, który dołączył z trzecią gitarą. Swoje trzy grosze dorzucił też perkusista tychże, tak więc na deskach zrobiło się tłoczno. Publika bawiła się przednio i mam wrażenie (graniczące z pewnością), że właśnie ten koncert Włosi będą wspominać najlepiej z całej trasy. Kiedy więc zabrzmiały ostatnie dźwięki "Magic" jasne było, że tak to się nie może skończyć. Powrót Piotrka na scenę i ponownie pocisk w postaci odegranego jeszcze raz "Controversial". Na koniec tradycyjnym podziękowaniom i uściskom nie było końca.
Generalnie, bardzo udana impreza. Trzymam kciuki za Ceremony Booking, za którą stoi Piotr z THE VAGITARIANS, bo planowane w przyszłości koncerty zapowiadają się smakowicie. Poza tym, chłopaki z I.C.O. okazali się niezwykle sympatycznymi i towarzyskimi ludźmi. W czasie krótkiej pogawędki z Alessio dowiedzieliśmy się o szczegółach trasy, odwołaniu koncertu we Wrocku, koncertowej dyspozycji Ufomammut (grają na żywo "Eve" w całości (!), i to tak ciężko, że kluby drżą w posadach), artystycznym podejściu do życia trójki z Malleus, a nawet o tym, że szaleńcy z Morkobot gotowi są zagrać koncert za miskę fasoli. Nie dowiedziałem się wprawdzie, suszonej czy w puszce, ale już lecę do sklepu.
Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka