Parkway Drive (Show No Mercy) - 11.05.2010 - Warszawa

Relacje
Parkway Drive (Show No Mercy) - 11.05.2010 - Warszawa

Kiedy punktualnie o 23.10 w warszawskim klubie Proxima zapaliły się z powrotem wszystkie światła, moim oczom ukazał się totalny chaos. Nie wliczając w to oczywiście tony śmieci, z przedmiotów leżących na ziemi przy odrobinie uporu i szczęścia można było uzbierać całkiem pokaźną gotówkę, zaopatrzyć się w nową garderobę w postaci kilku koszulek, tudzież znaleźć całkiem użyteczne szkła od okularów. Słowem, obraz jak po wojnie, tyle że muzycznej. A zafundowały nam ją Parkway Drive i spółka w ramach kolejnej edycji Show No Mercy.

Była to dopiero moja druga wizyta na warszawskim Show No Mercy, ale pomimo tak krótkiego "stażu" jednego byłem pewien udając się na ten koncert - że emocji, dobrej zabawy i pozytywnych muzycznych wrażeń na pewno nie zabraknie. Bo skoro Chimaira i Unearth w zeszłym roku na SNM zaprezentowały się godnie, więc dlaczego dziś miałoby być inaczej? A jednak...

Całość rozpoczęła się niezwykle punktualnie, ale to raczej myślę jest dość zrozumiałe. Pięć kapel to już praktycznie taki mały festiwal, więc jeśli wliczy się w to jeszcze zmiany sprzętu po każdym występie, to okazuje się, że w takim przypadku czas gra niezwykle ważną rolę.

Pierwsi na scenie zameldowali się australijscy hard-core’owcy z 50 Lions. Cóż mógłbym rzec o tym występie? Raczej niewiele. Jak to przystało na pierwszą, typowo rozgrzewkową kapelę panowie nie mieli zbyt wielkich szans na szybkie i stuprocentowe zjednanie sobie publiczności. Ich set pozbawiony był jakichś wyraźniejszych punktów, muzycznie raczej dość monotonnie i jednostajnie. Myślę, że jeśli kiedyś np. taka grupa z Sick Of It All przejdzie na emeryturę, 50 Lions będą mogli śmiało ich zastąpić i robić to z powodzeniem. Jednak do tego czasu Australijczycy pozostają zdecydowanie mało udaną kopią nie wnosząc niczego ciekawego od siebie. A przy takim obrocie sprawy stają się po prostu kolejną podobną kapelą.

The Warriors, w moim mniemaniu, zostawili po sobie już znacznie lepsze wrażenie. Amerykanie zaczęli swój występ dość niespodziewanie od przeróbki na swoją modłę utworu grupy Rage Against The Machine "Bulls On Parade", co wyszło im całkiem ciekawie. Przybywający do klubu coraz stadniej ludzie dali się przyciągnąć na tego typu przynętę, co szybko zaowocowało wspólną, około dwudziestopięciominutową zabawą pod sceną.

Następni na deskach stołecznej Proximy pojawili się Kalifornijczycy z Winds Of Plague. I już na początku miłe zaskoczenie, przynajmniej dla oka, bowiem na scenie, oprócz pięciu panów pojawiła się dla odmiany także pani, która była odpowiedzialna za obsługę keyboardu. Zaczęli z wielkim wykopem i rozmachem, co przybyła publiczność od razu doceniła tworząc bardzo zgrabny młynek. Jednak mnie jakoś specjalnie nie zachwycili. Oczywiście, kilka fajnych momentów na pewno można było wyłowić, ale dla mnie to stanowczo za mało. Poza tym swoje trzy grosze zdecydowanie dołożył na tym występie akustyk. Koncert bez dwóch zdań nominowany do porażki akustycznej tego dnia. Instrumenty brzmiały nieselektywnie,  klawisze było słychać tylko i wyłącznie w nielicznych przerwach w kawałkach lub między nimi, ogólnie zbyt duży chaos.

Pierwszy raz można było poczuć konkretniejsze core’owe uderzenie, kiedy przez scenę przetoczyli się Kanadyjczycy z Despised Icon. Grupa prezentująca dość brutalny deathcore, czasem nawet po prostu death metal szybko zyskała sobie sympatię publiczności. Dużo ciekawych, ciętych i szybkich riffów, dobra sekcja rytmiczna i dwóch niezwykle charyzmatycznych wokalistów stanowiły istną mieszankę wybuchową. Zespół co chwilę komplementował bawiących się pod sceną, dziękując przy okazji za możliwość przybycia pierwszy raz do Polski, do której nie mogli dotrzeć w ciągu pięciu ostatnich lat. Jednym słowem, maniacy mocnych i miażdżących rytmów mogli być tym występem ukontentowani.

Gdy około 22.20 zgasły światła, a z głośników wydobyły się pierwsze dźwięki płyty "Horizons", wszyscy wiedzieli, że kolejna edycja Show No Mercy jest już praktycznie przeszłością. Ale zanim miała ona całkowicie przejść do historii, na wygłodniałych fanów, którzy do warszawskiej Proximy przybyli szczególnie dla nich, czekała jeszcze jedna formacja tego wieczoru, australijskie Parkway Drive. Minęły już trzy lata odkąd panowie po raz pierwszy gościli w naszym kraju i już wtedy było wiadomo, że czeka ich świetlana przyszłość. Teraz wrócili w jeszcze większym blasku. Godzina zero wybiła i od tej chwili to, co zaczęło dziać się pod sceną i na niej samej to już istne szaleństwo. Stage diving co kilka sekund, liczne młynki większe i mniejsze, wspólne śpiewy, tańce i zabawa, która rozkręcała się z każdym kolejnym kawałkiem. Co ciekawe, publiczność wcale nie traciła sił w miarę trwania występu, wręcz przeciwnie, wydawało się, że każdy kolejny numer daje im jej jeszcze więcej. Australijczycy sami uśmiechali się do siebie i kręcili z niedowierzaniem głowami jak między nimi po raz kolejny przebiegał jakiś młody człowiek, który po chwili lądował na rękach publiczności. Do weselszych momentów koncertu można zaliczyć pewnego gołego od stóp do głów pana, który pojawił się na scenie na początku koncertu, buziaka, którego dostał, niczego nie spodziewający się wokalista formacji od pewnej młodej damy, która akurat znalazła się na scenie, co skwitowano po chwili głośnymi brawami, a także odegranie na bis przez zespół motywu przewodniego wszystkich surferów, których w Australii jest zapewne tylu ilu w Polsce fanów piłki nożnej. Właściwie to mógłbym ten występ skwitować jednym zdaniem: tylu skoków ze sceny i młynków w życiu nie widziałem na tak małej, klubowej powierzchni. A wierzcie mi, wiele już widziałem w swoim życiu i z niejednego pieca chleb jadłem. Co do kwestii muzyczno-akustycznej, ta prezentowała się na przyzwoitym, dobrym poziomie. Instrumenty brzmiały dość wyraźnie, gitary nie zlewały się, czasami pojawił się jakiś niemiły dysonans, ale raczej nie ma się czego na siłę czepiać. Chłopacy byli także w dobrej formie, co, pomimo w sumie kończącej się już trasy, było dość sporym zaskoczeniem in plus. Jeśli chodzi natomiast o repertuar, Australijczycy zaserwowali publiczności typową przekrojówkę ze swojej twórczości, czyli z epki "Don’t Close Your Eyes" i albumów "Killing With A Smile" oraz "Horizons". Wykonali także jeden nowy utwór, która ma trafić na najnowsze wydawnictwo grupy (premiera przewidziana jest jeszcze na ten rok). W ciągu pięćdziesięciominutowego występu można było wobec twego usłyszeć m.in. "Sirens Song", "Mutiny", "Carrion", tytułowy "Horizons", "Boneyards", "Idols And Anchors", "Smoke‘em If Ya Got’em", "Guns For A Show, Knives For A Pro", czy kultowy już "Romance Is Dead" zaserwowany publiczności na bis.

Kiedy punktualnie o 23.10 w warszawskim klubie Proxima zapaliły się światła wiedziałem, że właśnie skończył się jeden z bardziej pamiętnych koncertów w moim życiu, ba, skończyła się jedna z tych chwil w moim życiu, które zapamiętam już do końca swoich dni. Bez ogródek i zawahania mogę to w tym momencie stwierdzić. Warto było tego wieczoru pojawić się w stolicy by doświadczyć młodych piewców hardcore’u i pochodnych z najwyższej półki. W końcu nie wiadomo kiedy tak doborowe towarzystwo odwiedzi nasz kraj ponownie. Oby jak najszybciej.

Poniżej "próbka" tego, co działo się tego dnia w Proximie.

 

Krzysztof Kukawka