Transatlantic - 06.05.2010 - Poznań
Człowiek uczy się całe życie. Także pod względem muzyki, której słucha. To chyba pierwsze zdania, które przyszły mi do głowy po opuszczeniu poznańskiej hali Arena 6 maja krótko przed północą. I nawet kropiący wtedy coraz mocniej deszcz nie był w stanie popsuć mojego humoru. Bo czy może być coś lepszego na zakończenie dnia niż bardzo dobry koncert i ujrzenie Mike’a Portnoya grającego na gitarze?
Gdy kilka minut przed 20 stawiłem się przed halą poczułem jakoś wewnątrz, że będzie to wieczór, którego nie zapomnę. Nie wiem skąd takie przeświadczenie. Po prostu automatycznie pojawiło się ono w mojej głowie tuż po przekroczeniu progu poznańskiej mekki widowiskowo-sportowej.
Pierwsze co rzuciło się w oczy to frekwencja. I niestety nie porażała. Bez problemu można było dostać się pod scenę, dobrych i bardzo dobrych miejsc siedzących było pod dostatkiem. Nie wiem co było przyczyną takiego stanu rzeczy, drogie ceny biletów, kapryśna pogoda, brak dostatecznej promocji koncertu w mediach czy może samo miejsce odbywania się występu (w końcu poznańska Arena do bardzo dobrych miejsc pod względem muzyczno-akustycznym nie należy i nigdy nie należała, wobec czego większe zespoły zawsze omijały stolicę Wielkopolski szerokim łukiem wybierając Warszawę czy też Kraków, co jest niejako wyborem zrozumiałym). Wiekowo natomiast zdecydowanie pełna gama, od najmłodszych pociech, którzy na koncert przyszli z rodzicami aż po muzycznych "weteranów". I jak tu nie zgadzać się z twierdzeniem, że muzyka łączy pokolenia?
Punkt 20.20 zgasły światła i na scenie pojawili się: Neal Morse (klawisze, znany m.in. ze Spock’s Beard), Roine Stolt (gitara, Flower Kings), Pete Trewavas (bas, Marillion), Mike Portnoy (perkusja, Dream Theater), a także wspomagający ich Daniel Gildenlow (gitara elektryczna i akustyczna, klawisze, komputer, znany z Pain Of Salvation), którzy tego wieczoru połączyli siły jako Transatlantic. Zaczęli bez zbędnych dywagacji od prezentacji swojego ostatniego, zeszłorocznego wydawnictwa, którego kawałki wypełniły pierwszą część koncertu. Pierwsze co rzuciło się w oczy to niesamowita radość i zadowolenie jaką muzycy czerpali z samej gry od pierwszych minut występu. Co jak co, ale po tylu latach w muzycznym światku przychodzą na pewno także raz na jakiś czas okresy załamania, ale po tych panach absolutnie nie było tego widać. Bardzo żywy, wręcz kipiący energią Neal Morse za klawiszami, Pete Trewavas zachęcający publiczność do wspólnej zabawy, jedynie Mike Portnoy z początku był trochę bardziej zachowawczy, ale po pewnym czasie on także zaczął czuć się coraz bardziej swobodnie zarówno na scenie jak i w kontakcie z publicznością. Muzycznie można powiedzieć bez ogródek - pełen majstersztyk. Po było prostu widać, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy całe swoje życie poświęcili przede wszystkim muzyce, pokończyli odpowiednie w tym kierunku szkoły i teraz dają radość czerpania wspaniałych dźwiękowych doznań ludziom. Oczywiście, chciałbym w tym miejscu podkreślić, że przecież nie ma ludzi doskonałych i niezastąpionych, i także na tym koncercie nie udało się uniknąć małych wpadek, ale gdyby takie pojawiały się za każdym razem na jakimkolwiek występie jakiegokolwiek zespołu było naprawdę bardzo dobrze.
Dla mnie osobiście kulminacyjnym i naprawdę chwytającym za serce momentem, był pierwszy bis w postaci "Bridge Across Forever". Doskonały głos Morse’a, klawisze, gra świateł... . Z każdym kolejnym dźwiękiem ciarki same przechodziły po plecach. Utwór naprawdę epicki, a klimat pod niego zbudowany naprawdę świetnie odzwierciedlił jego głębie. Coś niesamowitego... .
Pod koniec koncertu doszło także do bardzo ciekawej sytuacji , o której warto myślę wspomnieć. Muzycy poszli na żywioł i postanowili na kilka chwil zamienić się instrumentami w celu odbycia małego jam session. Trewavas dopadł klawiszy, Morse zasiadł za perkusją (widać, że ten pan to multiinstrumentalista, bowiem doskonale mu szło), natomiast Portnoy chwycił gitarę i wykonał na niej całkiem poprawny tapping (zważywszy na to, że gitara była na czystym kanale, co jest przy tej technice, zabiegiem zdecydowanie trudniejszym niźli na kanale przesterowanym).
Kiedy powoli na zegarkach dochodziła północ, każdy z obecnych zdawał sobie sprawę, że swoista progresywna artrockowa podróż powoli dobiega końca. Mike Portnoy w imieniu wszystkich muzyków podziękował za możliwość przybycia jako Transatlantic po raz pierwszy do Polski, za ciepłe przyjęcie i za wspólny wieczór. A nie ulega wątpliwości, że był to wieczór magiczny, a dla mnie dodatkowo bardzo pouczający. Po raz kolejny bowiem zdałem sobie sprawę, że muzyka to taki swoisty worek bez dna, w którym, jeśli dobrze poszukać, można znaleźć naprawdę wiele skarbów.
Setlista:
Część I
1. The Whirlwind
Część II
2. All Of The Above
3. We All Need Some Light
4. Duel With The Devil
Bisy:
5. Bridge Across Forever
6. Stranger In Your Soul
Krzysztof Kukawka