Finał Neuro Music - 09.04.2010 - Wrocław
Gdy czytacie te słowa emocje związane z konkursem Neuro Music już opadły. Znamy zwycięski zespół, którym okazała się - bez zaskoczenia - Moja Adrenalina. Kto jednak nie był tego wieczoru w Firleju, nie jest w stanie wyobrazić sobie, co działo się w czasie występów zarówno grup konkursowych jak i gościnnie zaproszonej Jarboe. Poniżej moja skromna próba przelania powyższego na papier...
Wątpię czy jest lepsze miejsce na finał Neuro Music niż Firlej. Nie chce rzucać mocno zużytymi już epitetami jak "kultowy" czy "magiczny", ale faktycznie klub jest miejscem wyjątkowym na mapie każdego melomana. Nie tylko dlatego, że w ciągu ostatnich lat zagrało w nim kilka ważniejszych zespołów coraz popularniejszego u nas post metalu oraz przedstawiciele innych odmian ambitniejszej muzyki. Myślę tutaj także o specyficznej atmosferze i profesjonalizmie firlejowskiej ekipy. Byłem w Firleju już trzeci raz i ciągle nie mogę przyłapać zespołu organizatorskiego na jakiejkolwiek wpadce, opóźnieniu czy poważniejszych problemach z brzmieniem. Nawet grupy konkursowe nastroiły się już kilka godzin przed rozpoczęciem całej imprezy, co niestety nie jest u nas stale standardem. Miło widzieć, że w końcu ktoś w naszym kraju stara się robić coś na światowym poziomie.
Konkurs wywołał w ostatnich miesiącach dużo emocji. Sam fakt, że zespoły do finału wybrali fani w głosowaniu w Internecie jest pewnym ciekawym novum. Pikanterii dodał fakt, że przed oficjalnym rozpoczęciem koncertu na scenie zobaczyć można było Nachmystium i - co dla wielu było największą gratką - legendarną wokalistkę Swans, Jarboe.
Na pierwszy ogień (rzecz jasna, piekielny!) poszli blackmetalowcy z Nachtmystium. Że nie taki diabeł straszny okazało się dość szybko. Basista to przecież wręcz wymarzony zięć i przesympatyczny chłopak ze sporymi zdolnościami lingwistycznymi, co chwilę brylujący swoją znajomością paru polskich wyrazów. Jako muzycy Amerykanie pokazali, że black metal można zagrać w miarę ciekawy sposób, nie ograniczając się do rzępolenia na rozstrojonych gitarach i wokalu, który brzmi jak mój głos sprzed kilku lat w czasie mutacji. Mnie jednak nie ujęli. Mam nadzieję, że nie oberwie mi się od tej część publiczności, która przyjechała specjalnie na nich, ale jakoś nie poczułem w czasie na ich show ani siarki, ani żaru płomieni diabelskich na karku… Za mało Szatana, panowie.
Piękniejsza połówka Swans dała za to poruszający występ, jeden z tych, które wspomina się potem latami. Sama Jarboe zdawała się być wręcz zdystansowana do publiczności, bardziej skupiona na sobie i muzyce niż kontakcie z fanami. Tym większym zaskoczeniem było więc jej wejście w publiczność pod koniec ostatniego utworu. Szkoda tylko, że tą magiczną chwilę przerwał jeden, nie rozumiejący chyba w ogóle o co chodzi, nadgorliwy fan, który zaczął przy niej… pogować. Biedna Jarboe, żeby nie zarobić w twarz głową swojego wielbiciela, musiała szybko wrócić na scenę…
Warto zauważyć, że utwory Kapłanki na żywo zabrzmiały agresywniej niż na płytach. Zwłaszcza neurosisowe "Within", w którym wokalnie wsparł ją klawiszowiec. Ten ostatni fakt sprawił, że utwór częściowo stracił na swojej magii, gdyż wykrzyczane przez niego partie na albumie zaśpiewane przez Jarboe brzmią znacznie ciekawiej.
Korzystając z okazji pragnę podziękować wszystkim, którzy sukcesywnie przeszkadzali mi w oglądaniu statycznej Jarboe i wygibasów jej muzyków co chwilę zasłaniając widok kamerami i komórkami. Ciekaw jestem czy ten trend przeniesie się też wkrótce do kin…
Pierwszym konkursowym zespołem była Ketha, która ponoć w zeszłym roku zawiodła swoim występem. Prawdopodobnie zmobilizowani tamtą porażką muzycy wydawali się bardzo zaangażowani i zagrali dobry gig. Oglądanie mimiki i choreografii obu gitarzystów oraz wokalisty (twardziel, dwa dni wcześniej wrócił z koncertu z Australii, który dał z Decapitated) w połączeniu z ich połamaną muzyką mogło co wrażliwszych doprowadzić do ostrych objawów epilepsji. Wypadli na tyle ciekawie i przekonywująco, że bliski byłem już na starcie przyznać im palmę pierwszeństwa. Okazało się jednak, że najlepsze było jeszcze przede mną…
Moanę widziałem w ciągu ostatnich kilku miesięcy parę razy. Teraz, chyba pod wpływem dużej dawki adrenaliny, zespół dał najlepszy swój koncert jakiego byłem świadkiem. Uwagę zwracał jak zwykle wokalista, nie tylko najnaturalniej z całego składu czujący się na scenie, ale też w ciekawy sposób improwizujący z wokalem. Aż żałuję, że na przygotowywanej przez grupę płycie jego wokalizy mają być bardziej uporządkowane… Nie zmienia to jednak faktu, że na wygranie tego typu konkursu kapela będzie miała realną szansę dopiero za jakieś trzy, cztery lata. Na razie muzykom - oprócz frontmana - brakuje chyba jeszcze trochę obycia i pewności siebie na scenie. Choć swoją pracę domową odrabiają w zadziwiającym tempie, mając na koncie już kilka wspólnych koncertów z Blindead i Tides From Nebula oraz przygotowując się do supportowania At the Soundawn w maju w Bielsku-Białej. Za parę lat może być srogo.
Maszyny i Motyle były najoryginalniejszym tworem, który pojawił się tego wieczora na firlejowskiej scenie. Szkoda, że grupie nie pozwolono na użycie wizualizacji, gdyż z pewnością zubożyło to trochę ich performance. Sama muzyka, trudny do jednoznacznego zdefiniowania instrumentalny industrial (choć to duże uproszczenie), zaskakiwała swoją złożonością, nieprzewidywalnością i w pewnych momentach poczuciem humoru muzyków. Choć w wersji studyjnej aż takiego wrażenia na mnie nie robią, na żywo chętnie jeszcze bym ich zobaczył. Pod względem gradacji trzeci najlepszy występ tego wieczoru.
Moja Adrenalina została najcieplej przyjęta spośród wszystkich zespołów. Co prawda nie przez wszystkich, okazało się bowiem, że grupę albo się kocha albo - cytując częściowo tytuł ich jedynego na razie albumu - nie toleruje. Kilku najmniej odpornych na decybele wymiękło już przy pierwszych dwóch numerach. Reszta przeżyła jeden z najbardziej intensywnych i ekstremalnych koncertów w swoim życiu. Wokalista Adam często wchodził w publikę i sam prowokował młyn pod sceną. Pod koniec koncertu barierkę przekroczył też Rafał, który swoją gitarą prawie zabił paru fanów… Co prawda dramaturgię występu psuły trochę problemy techniczne, zespół musiał nawet dwa razy przerwać grę, żeby ekipa techniczna mogła naprawić wzmacniacz gitarzysty. Nie przeszkodziło to jednak Mojej Adrenalinie dać najlepsze tego wieczoru show po Jarboe. Choć muzycznie były to oczywiście skrajnie odmienne światy.
Palm Desert i Phobh miały pecha. O kolejności grania decydowało losowanie, niestety obu grupom przypadły numery 5 i 6. Zagrać zaś dobry koncert w okolicach pierwszej w nocy nie potrafiliby chyba nawet najtwardsi wyjadacze. Nie wytrzymała też spora część publiczności, tak więc obie formacje wystąpiły przed skąpą grupką fanów. Szczególnie szkoda mi występu Phobh, o których słyszałem wiele dobrego w kontekście ich koncertów, a tak naprawdę wypadli dość blado.
Werdykt jury (w składzie, przypomnę - Jarek Szubrycht, Bartek Chaciński, Jacek Skolimowski, Maciej Frett i Robert Chmielewski) nikogo nie zaskoczył. Mojej Adrenalinie zwycięstwo się należało i basta! Teraz też pozostaje nam czekać, aż grupa w końcu nagra swój drugi album. Ja zaś przygotowuję się już do kolejnej wizyty w Firleju. Asymmetry Festival już za niespełna miesiąc!
Jacek Walewski
Zdjęcia: Roman Rakoczy