Russian Circles - 28.03.2010 - Poznań
Pamiętam, w sumie to było jeszcze klika lat temu, jak uparcie słuchałem tylko takiej muzyki gdzie jest jakiś wokalista. Na dłuższą metę muzyka instrumentalna nudziła mnie. Owszem, zdarzało mi się posłuchać kilku takowych kawałków, ale później moja ręka sama mimowolnie wyciągała się do wyłączenia płyty o właśnie takiej charakterystyce. Niemniej jednak po zeszłorocznym koncercie rodzimego Tides From Nebula moje zdanie na temat zespołów instrumentalnych zmieniło się o 180 stopni.
Toteż idąc na występ Russian Cirlces spodziewałem się, że moja świeża opinia na temat takowego grania zostanie podtrzymana. Na dzień dobry jednak zdziwiło mnie miejsce gdzie będzie odbywał się owy koncert. Klub Pod Minogą nigdy nie był w Poznaniu typowo koncertowym miejscem. Oczywiście, raz na jakiś czas odbywały się tu jakieś gigi, ale bez większej przesady. Teraz widać jednak, że właściciele postanowili bardziej otworzyć się w kierunku grania na żywo i myślę, że to zdecydowanie dobry pomysł.
Punkt 20.00 pojawiłem się w klubie wiedząc, że i tak nic nie zaczynie się punktualnie. Nie trzeba było mieć w sumie do tego nosa. To już taka kolej rzeczy (przynajmniej w większości przypadków). Około 20.30 na scenie pojawiła się poznańska formacja Appleseed. Przyznam szczerze, że, pomimo iż są oni z Poznania tak samo jak ja, to nie miałem okazji wcześniej ich jakoś słyszeć. A tu okazuje się, że panowie nie dość, że grają dość ciekawą muzykę, to jeszcze koncertują dość intensywnie nie tylko w naszym kraju. Gatunkowo ciężko było jakoś zaszufladkować tą muzykę. Oficjalna strona kapeli mówi w tym przypadku o alternatywie/psychodelii/transie i prawdopodobnie coś w tym jest. Ja od siebie mógłbym jeszcze dorzucić, że w dużej mierze muzyka Appleseed kojarzyła mi się z typowym angielskim graniem i klimatem (dużo spokojnych motywów, więcej moll niż dur, specyficzne wokalizy). Także powyższa mieszanka plus całkiem dobre nagłośnienie dały naprawdę ciekawe rezultaty i szczerze powiedziawszy trochę żałowałem, że już po półgodzinie panowie musieli się pożegnać z publicznością.
Krótka przerwa na zmianę sprzęt tudzież chwilę oddechu (na szczęście w tym niewielkim klubie pomyślano także o komforcie słuchania muzyki na żywo i zamontowano pod sufitem kilka sztuk wiatraków, które chodziły pełną parą; tak na marginesie to wiele większych i bardziej poważanych miejsc koncertowych mogłoby się uczyć w tej kwestii od klubu Pod Minogą) i w okolicach 21.20 na scenie zameldowali się trzej panowie z Chicago. Niestety, już pierwsze dźwięki kawałka numer jeden trochę mnie zniechęciły, szczególnie do osoby pana akustyka. Przez chwilę nawet zastanawiałem się jak to jest, że support ma zdecydowanie lepsze nagłośnienie niż gwiazda wieczoru. Zbyt mocno wysunięty do przodu bas być może i potęgował siłę uderzenia, ale co z tego skoro odbijało się to na jakości i spójności brzmienia zespołu. I niestety taka sytuacja trwała prawie do połowy koncertu. Mówią, że lepiej późno niż później lub też wcale, ale uważam, że pewne kroki można było poczynić w tej kwestii dużo wcześniej. To teraz może z trochę bardziej pozytywnej strony. Russian Cirlces przyjechali do Polski promując swój najnowszy album "Geneva", który miał swoją premierę w 2009 roku. Dodam tylko, że wiele osób specjalnie na ten koncert przyjechało z różnych zakątków naszego kraju (w ramach tej trasy koncerty odbyły się tylko w Poznaniu i dzień później w Gdyni). Występ rozpoczął się od doskonale znanego wszystkim obecnym utworu "Harper Lewis" z krążka "Station". Publiczność od razu złapała rytm i było widać, że dokładnie wie po co tu przyszła. Szkoda tylko, że sam zespół podczas koncertu był dość powściągliwy w kontaktach z publicznością. Z drugiej strony jednak panowie nadrabiali zaangażowaniem w grę i oddawaniem atmosfery poszczególnych utworów. Szczególne uznania należą się w tym względzie perkusiście Russian Circles, który był bardzo żywiołowy i uwijał się za bębnami jak w przysłowiowym ukropie. Kiedy już sprawy akustyczne zostały uporządkowane, a zespół zaczął w końcu brzmieć, wszystko zaczęło nabierać odpowiednich kształtów. Publiczność pod sceną szalała (nawet bardziej niż na niektórych otwartych dużych plenerowych koncertach),a zespół był w swoim żywiole. Doskonale powyższą sytuację odzwierciedlił m.in. utwór "Youngblood" z płyty "Geneva" (nota bene mój ulubiony z całego krążka). Koncert trwał około półtorej godziny. Dla jednych za krótko, dla innych być może za długo. Jak dla mnie - w sam raz.
Można chyba śmiało powiedzieć, że w jakimś sensie dożyliśmy swojego rodzaju renesansu muzyki instrumentalnej. Nowe zespoły uprawiające tego typu dźwięki wyrastają jak grzyby po deszczu, a te które już istnieją zaczynają powoli wychodzić z cienia i osiągają coraz większą popularność. Pomimo, że nie jest to muzyka łatwa, często trudna do zaszufladkowania, obcowanie z nią jest naprawdę bardzo pozytywnym przeżyciem. Niekoniecznie od święta.
Krzysztof Kukawka