Kazik Na Żywo - 16.03.2010 - Warszawa
Dawno nie byłeś na żadnym "charakternym", rockowym koncercie? Mama nie wypuszcza Cię z domu, bo boi się, że wrócisz cały posiniaczony? A może uważasz, że jesteś już trochę za stary i czujesz, że po prostu nie wypada? Głowa do góry, masz przecież nas! A my, jak zwykle, mamy dla Ciebie garść video-materiału z najlepszych, stołecznych rockowych "sztuk". Dziś czas na Kazika. "Na żywo", rzecz jasna.
Jak nie wiadomo o co chodzi, to pewnie o pieniądze… He he, nie, nie tym razem - idąc tym tropem powinienem przecież przerzucić się na Lady Zgagę, czy coś w tym stylu... no a mi chodzi tylko o muzykę. Lubię po prostu gitary, fuzzy, ciężkie riffy. Jednym słowem MIĘSO. A wspomniani muzycy lubią też saksofony, trąbki i inne ustrojstwa, których ja nie czuję. Do tego czasami wrzucą jakieś reggae, a wtedy już zupełnie wymiękam. Owszem, czasem zanucić "Baranka" można. Kiedy w barze z głośników popłynie "Irish" w ramach dodatku do złocistego napoju również nie marudzę. Ale to tyle.
Jeśli chodzi o Kazika, jestem oczywiście dumny z tego, że jest. Bo zawsze ma coś ciekawego do powiedzenia, bo nie sprzedajny, bo nie chciał Fryderyka za ładne oczy... A dodatkowo cenię go za jeszcze jedno. Bo najwyraźniej ma gust podobny (przynajmniej w części) do mojego. Czyli lubi ciężkie, "mięsne" gitary. A jeśli do tego dodam, że lubi tych samych muzyków, co ja: Litzę (jeśli czytałeś drogi Czytelniku relację z warszawskiego koncertu jubileuszowego Acid Drinkers, to prawdopodobnie pojmiesz, o co chodzi) i Tomka Goehsa, i na dodatek w zeszłą środę stanął z nimi w jednym rzędzie na deskach stołecznej Stodoły, to wyjdzie na to, że mnie również nie mogło tam zabraknąć.
No i potwierdza się jedna z wielu moich złotych myśli: "jest gitara - jest dyskoteka". Bo Kazik + ciężkie riffy to genialne połączenie. Myślałem, że w dzisiejszych czasach tylko Comę kochają WSZYSCY, a cała reszta rodzimych wykonawców chowa się w swoich mniejszych lub większych niszach. Ale w środę przekonałem się, że KNŻ to jednak jest prawdziwa, wartościowa marka. Klub wypełniony po brzegi, pod sceną pełen przekrój pokoleniowy - początkujący, nastoletni punkowcy i metale, "stara" metalowa wiara oraz rówieśnicy gwiazdy wieczoru (Ci wciąż beztroscy i Ci bardziej "ogarnięci"). A przypomnę, że koncert przecież był przekładany ze względu na chorobę frontmana (inna sprawa, że na drugi dzień po pierwotnej dacie koncertu Kazik i Co. dali niezłe show w Wawie, co trochę kłóci się z rzekomą groźną infekcją gardła, ale to tylko szczegół), więc wysoka frekwencja wcale nie wydawała się tak oczywista.
A co na scenie? Energia, charakterystyczne, rapowane teksty o Polsce (i nie tylko) i konkretna gitarowa muza. No a jak zeszliśmy na tematy "okołogitarowe" (w końcu Magazyn Gitarzysta, nie?), to napomknę o Litzy. Nie ukrywam, że właśnie ten osobnik był prawdziwym magnesem, który przyciągnął mnie na koncert. No i nic dziwnego - Robert wraca na salony (hmm, widzieliście kiedyś jakąkolwiek stodołę z wydzielonym salonem?), więc trzeba skorzystać. Zwłaszcza, że ostatnio nie rozpieszczał nas za bardzo - z Acidów i Flapjacka odszedł już dawno, Tymoteusza nigdy nie słuchałem a Arka Noego to jednak "heavy" dla trochę młodszych. Za to w KNŻ łoi jak trzeba. Mocno, głośno, a i trochę thrashu przemyci (patrz "Przy Słowie"). No i oczywiście wtrąci swoje obowiązkowe nawiązania do twórczości idoli - riff z "Enter Sandman" na koniec "California Uber Alles", fragment "Perfect Strangers" w "Łysy jedzie…" czy obowiązkowe wstawki z "South Of Heaven" Slayera (na trasie Acid też nas tym raczył). A i image ma niczego sobie - fakt, dreadów pozbył się bezpowrotnie, ale wciąż szaleje jak rockman - w okularkach i z charakterystyczną bródką prezentował się jak…polski James Hetfield???
Żeby nie było - w KNŻ nikt nie odstaje. Na garach szalał Tomasz Goehs (pamiętacie tego Pana?). Aż żal, że uciekł od ostrego metalu, jaki grał w Turbo chociażby na death-thrashowym "Dead End" (notabene, nagrany m.in. razem z Litzą), ale w KNŻ przecież też potrafi zerwać czapki z głów. Na drugiej gitarze leworęczny, wiecznie niedoceniony wirtuoz sześciu strun, szalejący na przemian z Telecasterm i nieodłącznym hollow-body Adam Burzyński. Swój kunszt pokazał zwłaszcza długą, "przestrzenną" solówką w "Nie zrobimy wam nic złego…". Całość swoją masywną, basowa klamrą spinał bezbłędny Michał Kwiatkowski.
A Kazik? Kazik to Kazik. Gwiazda, ale w żadnym wypadku "Gwiazdor". Wiecznie młody i wyluzowany. Niemal nieśmiertelny. Założę się, że za 20 lat dalej będzie rządził na scenach polskich klubów. Zresztą nic dziwnego - jak się robi to, co się lubi (skoro uśmiechnięty, to chyba zadowolony, nie?), to nawet nie czuć, że latka lecą.
Tekst: Michał Czarnocki
Zdjęcia: Michał "Boban1819" Najdzik