Kazik Na Żywo - 16.03.2010 - Warszawa

Relacje
Kazik Na Żywo - 16.03.2010 - Warszawa

Dawno nie byłeś na żadnym "charakternym", rockowym koncercie? Mama nie wypuszcza Cię z domu, bo boi się, że wrócisz cały posiniaczony? A może uważasz, że jesteś już trochę za stary i czujesz, że po prostu nie wypada? Głowa do góry, masz przecież nas! A my, jak zwykle, mamy dla Ciebie garść video-materiału z najlepszych, stołecznych rockowych "sztuk". Dziś czas na Kazika. "Na żywo", rzecz jasna.

Nigdy specjalnie nie przepadałem za twórczością Kazika. Z resztą za Pidżamą Porno, T.Love, Fahrben Lehre, Akurat(em?), czy innym Happysadem również. Nie żebym nie szanował - co to, to nie, ale od euforii zawsze byłem daleki. No bo niby rock, bunt, "walcz z systemem", wszystko fajnie, ale zawsze brakowało mi w tym "tego czegoś". Na pewno nie charyzmy - bo przecież Panowie Staszewski, Muniek czy Grabaż zawsze wręcz "kipieli" od testosteronu. Profesjonalizmu również, bo to przecież staży wyjadacze, którzy na muzyce własne zęby zjedli. Czadu? Trafiłem kiedyś na koncert Kultu. 2,5h normalnego setu + 45 minut "na żądanie". A pod sceną przez cały czas, ponad 3 godziny kotłowało się jak podczas legendarnego "najazdu na KDT a.d.2009". Fakt, część osób nie wytrzymała i wykruszyła się w trakcie przydługiego bisu, ale trzon gawiedzi przy barierkach (prawdziwa "sól tej ziemi") wytrwał do końca (podobno - ja nie wytrzymałem, przypominam, że Kult to nie moja bajka). No więc o co chodzi?

Jak nie wiadomo o co chodzi, to pewnie o pieniądze… He he, nie, nie tym razem - idąc tym tropem powinienem przecież przerzucić się na Lady Zgagę, czy coś w tym stylu... no a mi chodzi tylko o muzykę. Lubię po prostu gitary, fuzzy, ciężkie riffy. Jednym słowem MIĘSO. A wspomniani muzycy lubią też saksofony, trąbki i inne ustrojstwa, których ja nie czuję. Do tego czasami wrzucą jakieś reggae, a wtedy już zupełnie wymiękam. Owszem, czasem zanucić "Baranka" można. Kiedy w barze z głośników popłynie "Irish" w ramach dodatku do złocistego napoju również nie marudzę. Ale to tyle.

Jeśli chodzi o Kazika, jestem oczywiście dumny z tego, że jest. Bo zawsze ma coś ciekawego do powiedzenia, bo nie sprzedajny, bo nie chciał Fryderyka za ładne oczy... A dodatkowo cenię go za jeszcze jedno. Bo najwyraźniej ma gust podobny (przynajmniej w części) do mojego. Czyli lubi ciężkie, "mięsne" gitary. A jeśli do tego dodam, że lubi tych samych muzyków, co ja: Litzę (jeśli czytałeś drogi Czytelniku relację z warszawskiego koncertu jubileuszowego Acid Drinkers, to prawdopodobnie pojmiesz, o co chodzi) i Tomka Goehsa, i na dodatek w zeszłą środę stanął z nimi w jednym rzędzie na deskach stołecznej Stodoły, to wyjdzie na to, że mnie również nie mogło tam zabraknąć.

No i potwierdza się jedna z wielu moich złotych myśli: "jest gitara - jest dyskoteka". Bo Kazik + ciężkie riffy to genialne połączenie. Myślałem, że w dzisiejszych czasach tylko Comę kochają WSZYSCY, a cała reszta rodzimych wykonawców chowa się w swoich mniejszych lub większych niszach. Ale w środę przekonałem się, że KNŻ to jednak jest prawdziwa, wartościowa marka. Klub wypełniony po brzegi, pod sceną pełen przekrój pokoleniowy - początkujący, nastoletni punkowcy i metale, "stara" metalowa wiara oraz rówieśnicy gwiazdy wieczoru (Ci wciąż beztroscy i Ci bardziej "ogarnięci"). A przypomnę, że koncert przecież był przekładany ze względu na chorobę frontmana (inna sprawa, że na drugi dzień po pierwotnej dacie koncertu Kazik i Co. dali niezłe show w Wawie, co trochę kłóci się z rzekomą groźną infekcją gardła, ale to tylko szczegół), więc wysoka frekwencja wcale nie wydawała się tak oczywista.

A co na scenie? Energia, charakterystyczne, rapowane teksty o Polsce (i nie tylko) i konkretna gitarowa muza. No a jak zeszliśmy na tematy "okołogitarowe" (w końcu Magazyn Gitarzysta, nie?), to napomknę o Litzy. Nie ukrywam, że właśnie ten osobnik był prawdziwym magnesem, który przyciągnął mnie na koncert. No i nic dziwnego - Robert wraca na salony (hmm, widzieliście kiedyś jakąkolwiek stodołę z wydzielonym salonem?), więc trzeba skorzystać. Zwłaszcza, że ostatnio nie rozpieszczał nas za bardzo - z Acidów i Flapjacka odszedł już dawno, Tymoteusza nigdy nie słuchałem a Arka Noego to jednak "heavy" dla trochę młodszych. Za to w KNŻ łoi jak trzeba. Mocno, głośno, a i trochę thrashu przemyci (patrz "Przy Słowie"). No i oczywiście wtrąci swoje obowiązkowe nawiązania do twórczości idoli - riff z "Enter Sandman" na koniec "California Uber Alles", fragment "Perfect Strangers" w "Łysy jedzie…" czy obowiązkowe wstawki z "South Of Heaven" Slayera (na trasie Acid też nas tym raczył). A i image ma niczego sobie - fakt, dreadów pozbył się bezpowrotnie, ale wciąż szaleje jak rockman - w okularkach i z charakterystyczną bródką prezentował się jak…polski James Hetfield???

Żeby nie było - w KNŻ nikt nie odstaje. Na garach szalał Tomasz Goehs (pamiętacie tego Pana?). Aż żal, że uciekł od ostrego metalu, jaki grał w Turbo chociażby na death-thrashowym "Dead End" (notabene, nagrany m.in. razem z Litzą), ale w KNŻ przecież też potrafi zerwać czapki z głów. Na drugiej gitarze leworęczny, wiecznie niedoceniony wirtuoz sześciu strun, szalejący na przemian z Telecasterm i nieodłącznym hollow-body Adam Burzyński. Swój kunszt pokazał zwłaszcza długą, "przestrzenną" solówką w "Nie zrobimy wam nic złego…". Całość swoją masywną, basowa klamrą spinał bezbłędny Michał Kwiatkowski.

A Kazik? Kazik to Kazik. Gwiazda, ale w żadnym wypadku "Gwiazdor". Wiecznie młody i wyluzowany. Niemal nieśmiertelny. Założę się, że za 20 lat dalej będzie rządził na scenach polskich klubów. Zresztą nic dziwnego - jak się robi to, co się lubi (skoro uśmiechnięty, to chyba zadowolony, nie?), to nawet nie czuć, że latka lecą.

Tekst: Michał Czarnocki
Zdjęcia: Michał "Boban1819" Najdzik

Wu-Hae
 
 
Kazik Na Żywo