Coma - 18.02.2010 - Warszawa

Relacje
Coma - 18.02.2010 - Warszawa

Jest tylko jeden taki zespół w tym kraju, który w przeciągu 365 dni potrafi aż 6 razy zapełnić po brzegi stołeczne kluby, hale i stadiony, jednocześnie nie wzbudzając w warszawiakach ani krzty przesytu (ba, chcą jeszcze!). Temu niecodziennemu zjawisku bliżej przyjrzeć się postanowił pracownik Centralnego Biura Antykoncepcyjnego (czy jakoś tak…) Magazynu Gitarzysta, czarujący agent X(XX), którego śledczy instynkt i paranormalne zdolności demaskowania zjawisk "rzekomo nadprzyrodzonych" zaprowadziły go prosto do… Stodoły?

Nie, nie, spokojnie - wbrew pozorom czwartkowego wieczoru 18 lutego roku pańskiego 2010 wcale nie spędziłem na przerzucaniu słomy z kąta w kąt. W końcu nie po to były te wszystkie szkoły, kursy uroku osobistego etc. :P Chociaż faktem jest, że rzeczywiście trafiłem do Stodoły. Tyle, że tej "jedynej słusznej", znanej również jako "ostatni warszawski bastion sztuki niebanalnej". Trafiłem, bo Łódzka Grupa Uderzeniowa pod nazwą Coma znowu zawitała w naszej pięknej Stolicy. I jak zwykle dała czadu, skopała kilka tyłków (chociaż Panom ochroniarzom wychodziło to tego wieczoru również całkiem nieźle), zostawiając poturbowanych potomków Warsa i Sawy skamlących sado-masochistyczne "Jeszcze…".

Nie przyjechali sami - przywieźli ze sobą wsparcie, w postaci troszkę mniej znanych polskich kapel: Orbity Wiru i Prohgmy-C. I bardzo dobrze. W końcu nie samą Comą człowiek żyje. Z resztą chyba oczywistym jest fakt, że Roguc i spółka nie dadzą rady zdzierać strun i gardła dłużej niż jakieś 2,5h, a przecież taki wiecznie nienasycony warszawski miłośnik rocka wpuszczony do klubu o 18.30 nie da się wygonić przed 23.00!

Spektakl rozpoczęli chłopaki z Orbity Wiru. I przyznam, że bardzo zależało mi, aby zdążyć na ten występ, dlatego bardzo gorąco pozdrawiam z tego miejsca ekipę warszawskiego ZTM za to, że wreszcie mnie nie zawiodła;) A dlaczego aż tak mi zależało? A dlatego, że od  zawsze drażniły mnie teledyski Orbity :P Ale że z doświadczenia wiem, że występ na żywo a wykonanie studyjne to często "niebo a ziemia", a ja z natury nie jestem aż taki zacięty, żeby trwać w niechęci do innych więc postanowiłem dać im jeszcze jedną szansę;)

No i się nie zawiodłem. Bo Orbita Wiru A.D.2010 to zupełnie inny zespół niż marna (w moim subiektywnym odczuciu) podróbka Illusion, którą "podziwiałem" jeszcze w czasach, gdy jako radosny mieszkaniec akademika (pozdrowienia dla Pani Kierownik) całe noce zarywałem przeszukując zasoby dopiero raczkującego serwisu YouTube. Po raz pierwszy zobaczyłem ich w jednym z (jeszcze polsatowskich) odcinków "Kuba Wojewódzki SHOW". Proste, nu-metalowe riffy (nienawidzę - jak dobrze, że wreszcie przepadł ten głupi pseudo-metalowy gatunek, polegający na nieustannym powtarzaniu "Roots-Bloody-Roots inspired" riffu, czyli "błyskotliwego" schematu "pusta struna basowa E - pierwszy próg struny E, i tak w koło Macieju"), ryk frontmana pomieszany z czystymi partiami (barwa głosu drażniąca podobnie jak w przypadku Billy’ego Corgana ze Smashing Pumpkins) - obrzydlistwo. Potem jeszcze kilka bliźniaczo podobnych teledysków - oj, nie podeszła mi ta kapelka.

A w zeszły czwartek przetrawiłem ich bezproblemowo. Tak po prostu. Inna sprawa, że grają teraz trochę inaczej - niby riffy wciąż "nowoczesne", a jednak bardziej połamane, mniej oczywiste. A i solóweczki są - może nie wirtuozerskie i trochę "szorstkie", a jednak cieszą. No i wokal - kurczę, w ogóle nie drażni (gusta się zmieniają?), nie ma też bezsensownego ryku tylko po to, żeby się wydrzeć. No i nie ma już skojarzeń z Lipą & co. - jak widać, najlepiej grać swoje, nie oglądać się na innych. Zwłaszcza jeśli wszystko się całkiem fajnie klei - posłuchajcie chociażby "Mojej Małej Furii" (patrz załączony materiał video), coś w tym jest. A i całkiem sympatycznego coverka chłopaki strzelili, "Czas Komety" Budki Suflera. Zupełnie niepodobny do oryginału. I dobrze, bo inaczej po co w ogóle grać cudze utwory?  

 


"Moją Mała Furią" skończyli swój występ. Całkiem udany, co trzeba podkreślić. Tylko po ‘kiego grzyba ta chusta na szyi lidera? Nie lubię tych wszystkich "imejdżów" z udziwnieniami, ale się już nie czepiam, ważne, że muzyka się obroniła. Szkoda tylko, że nie mieli szansy na jakiś większy aplauz ze strony jeszcze nie tak licznej publiki. No ale co poradzić - taka niewdzięczna rola rozgrzewacza.

A teraz coś absolutnie nieprawdopodobnego: 5 minut po występie Orbity Wiru ze sceny padło krótkie (acz treściwe) "To my już gotowi…" i swój występ rozpoczęła kolejna kapela. Powtórzę jeszcze raz: "PIĘĆ MINUT". Dacie głowę, że tak można w dzisiejszych czasach??? A na Living Colour to trzeba było prawie 2 godziny czekać…

No nieważne. Ważne, że poznałem kolejną wartościową kapelę. I to w dodatku rodzimą. Nazywała się Proghma-C. I pięknie nam zagrała. No może pięknie to złe słowo, bo to co wyprawiał np. wokalista to nie piękno, tylko prawdziwe, podstępne diabelstwo. Podstępne, bo jaki inaczej nazwać takie zjawisko - wchodzi Ci na scenę taki sympatyczny, trochę grubiutki chłopak, uśmiecha się i spokojnym, nie budzącym żadnych podejrzeń głosem wita się z tobą, by po 2 minutach nagle… rozedrzeć się jak opętany. A może to sam, wcielony Diabeł? No bo co niby powiecie na mix ryku Michaela Akerfeldta i pisku ‘ala Chuck Shuldiner (tego najbardziej demonicznego falsetu z okresu "The Sound of…"). I nie ma tu żadnej ściemy - chłopak raz growlował jak jakiś wytatuowany, wyćwiekowany długowłosy Belzebub ze Szwecji, innym razem piszczał jak norweskie, "leśne zło wcielone". Jakby mi ktoś tak do ucha napiszczał w nocy, to miałbym tylko dwa wyjścia: bokserki do prania i dezynfekcji albo po prostu zawał. Ale żeby było śmieszniej to chłopak jeszcze… śpiewał! I to bardzo ładnie, czysto i melodyjnie. W jednym z utworów wręcz jak sam Maynard James Keenan z Toola. Wielki szacunek, zwłaszcza że wszystko tu pasowało, pięknie zgrywając się z muzyką. A ta była przednia. I niesamowicie klimatyczna - tony delaya i chorusa + naprawdę przemyślane melodie zrobiły na mnie ogromne wrażenie. A jeśli dodamy do tego jeszcze szczyptę bardzo rytmicznych riffów, trochę fajnych, technicznych solóweczek i długie, mozolnie rozkwitające tematy przewodnie, to wyjdzie nam dobry materiał na kolejną "nową nadzieję" polskiego rocka. Próbując scharakteryzować muzykę Proghmy (swoją drogą dziwna nazwa - a nie można było tak jak za dawnych lat: Kat, Siekiera, Topór…) wykombinowałem coś takiego: atmospheric sludge alternative heavy-doom demonic rock, ale tak sobie teraz myślę, że ten bądź co bądź dziwaczny termin nie jest zbyt oczywisty. Bo i oczywista nie jest muzyka Proghmy. Ale za to jaka dobra! Piekielnie.



Po 40 minutach (czyli mniej więcej 3, może 4 niesamowicie długich, ale w żadnym wypadku nie nużących utworach) Proghmowcy grzecznie pożegnali się, ujmując zgromadzoną gawiedź skromnością ("To był zaszczyt zagrać dla Was…"). No i nastąpiła kolejna przerwa.

I znowu ogromne zdziwienie. Bo o ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć, że muzycy młodej kapeli chcę się ładnie zaprezentować i uwijają się jak mrówki, to jak wytłumaczyć, że taka Coma (bo od teraz już tylko o Comie rozprawiać będziemy) zamiast sobie trochę "pogwiazdorzyć" (a co, można im, w końcu w tym kraju mają już status mega-gwiazdy) grzecznie wskakuje na scenę po 7-8 minutach od zakończenia występu supportu. Proszę państwa - jak dla mnie to się właśnie nazywa profesjonalizm i szacunek dla odbiorcy. Amen.

Ja tu "gadu gadu" o profesjonalizmie, organizacji etc. ale tak naprawdę to jest nieważne. W końcu Coma mogłaby kazać na siebie czekać nawet i godzinę, a i tak nikt by nie marudził. Bo Coma to taki dziwny twór, że choćby nie wiem co, to i tak nie da się jej nie lubić. Niby można marudzić, że Roguc trochę zmanierowany, że jakieś teksty dziwne, że może za głośno grają, ale koniec końców i tak każda maruda kupuje bilet, biegnie na koncert i śpiewa te "dziwne teksty" razem z muzykami. Frekwencja na koncertach i wszystkie wyprzedane bilety to chyba wystarczający dowód, prawda?

O tym, że wypadli znakomicie, nie będę się już rozpisywał, bo to oczywiste. Że jak zwykle zagrali same hity też wspominać nie muszę, bo oni mają same hity - starsze "Spadam", "Tonacja", "Pierwsze Wyjście z Mroku" czy "Skaczemy" to oczywista oczywistość i pozycje obowiązkowe, ale wystarczy spojrzeć na reakcje publiki podczas nowszych utworów ("Wola istnienia", "Trujące rośliny", "Zero Osiem Wojna" etc.) aby uzmysłowić sobie, że czego Coma by nie zagrała, i tak automatycznie stanie się hitem. I nie jest prawdą, że to muzyka dla dzieciaków - tłum tatuśków czy "Pan Ortodoksyjny Medal" (sąsiad z tłumu) który z wyraźnym zadowoleniem tupał sobie rytmicznie nóżką to chyba wystarczający dowód.
                    










Coma to fenomen. To chyba pierwsza w historii polskiej muzyki grupa rockowa, która potrafiła osiągnąć prawdziwy sukces. I to pod każdym względem. Bo przecież jeśli chodzi o muzykę to wszystko jest na swoim miejscu - riffy, solóweczki, bujający basik, pałker "z jajem", "głębokie gardło" Roguca (bez skojarzeń, ja tu o muzyce, a wy świntuchy…), zróżnicowana dyskografia - mamy więc sukces artystyczny. Komercyjny sukces też jest - złotych i platynowych płyt zdobyli już chyba więcej niż Małysz medali olimpijskich, a na listach potrafili przegonić każdego. No i co najważniejsze - wciąż grają mocno, wciąż dają z siebie wszystko i wciąż nie widać ich w Tańcu z Gwiazdami, a to też jest wielki sukces.

Michał Czarnocki