Living Colour - 28.01.2010 - Warszawa
Spektakularnym występem czarnoskórych łowców damskiej bielizny Warszawa zainaugurowała nowy, koncertowy rok 2010. To chyba oczywiste, że Tam, gdzie z głośników płynie dobra muzyka a kobietom "miękną" kolana nie mogło zabraknąć również naszego tajnego agenta!!!
Jakoś mi tak smutno ostatnimi czasy…
No, bo z czego się tu niby cieszyć, skoro otaczający mnie świat stał się nagle jakiś taki… hmm…. "monochromatyczny"? Otwieram okno - rozpościera się przede mną bezkresna, przytłaczająca biel. Czuję się taki mały, stłamszony… Włączam więc nowiutki, bajeranci telewizor (wypasiony "Soniaczek", TFT, 65 milionów kolorów -czysta poezja), w nadziei na ukojenie i szczyptę cieplejszych barw. Nie, nie - nie o "Barwy Szczęścia" chodzi - mdłe pastele przestały mnie kręcić odkąd oduczyłem się sikać na siedząco. Pragnę po prostu, aby życie stało się bardziej kolorowe. Ale jestem bez szans- włączam "jedynkę", a "ta" jak gdyby nigdy nic, bezpardonowo atakuje mnie pogłębiając mój depresyjny nastrój -z ekranu leje się złowieszcza "czerń" kiedy spikerka obwieszcza grobową wiadomość - "premier już nie chce być prezydentem" (swoją drogą - dziwna trochę ta Polska, nie?). Przełączam więc na "dwójkę" - a tam nie wiele lepiej - "szara" rzeczywistość w postaci nowej podkategorii "celebrities" czyli lansujących się członków komisji "ŚLEDŹczej" ds. Rycha, Zbycha… totalna kicha!!! I na co mi było kupować to głupie, multikolorowe pudło, skoro i tak wyświetla tylko czerń, biel i ewentualnie kilka odcieni szarości…
I to ma być ten nowy, pełen niespodzianek, "wspaniały" rok 2010, wolny od smutków roku ubiegłego? Nowa rzeczywistość? "Brave New World"? Dziękuje bardzo.
Uff, ale ze mnie maruda. Normalnie jakiś beznadziejny "emo-dekadent". Chyba sam siebie już nie poznaję… Ale spokojnie - przecież "po Zimie zawsze nadchodzi wiosna":) No i wygląda na to, że do mnie też przyszła. Tzn. nie tak dosłownie. Fakt - czapki już nie noszę, zwłaszcza, że "futerko" na głowie całkiem przyjemnie grzeje, ale chodzi mi tu raczej o taką specyficzną, "wiosnę ducha". Bowiem oto 28 stycznia moje życie stało się barwniejsze, zyskało nowy kolor. Wprawdzie tylko jeden, ale za to jaki… Niespotykany, unikalny, żywy. A w zasadzie to… żyjący. Tak - ŻYJĄCY KOLOR!
***
Dobra, już dobra. Powinienem sobie darować ten przydługi wstęp. Ale jakoś … nie mogłem się powstrzymać :P Zresztą nie ważne. Bo tak naprawdę ważne jest to, że wreszcie przyjechali. Czterech uśmiechniętych, żywiołowych, czarnoskórych geniuszy rocka w środku skutej lodem Warszawy. Normalnie jak samotny przebiśnieg na "polu białego puchu"… A nie mówiłem - wiosna idzie :)
Oj, dali czadu! I chociaż długo kazali na siebie czekać (według informacji na bilecie: "START: 19.00", w "realu" - 21.00), nikt nie miał im tego za złe. Bo naprawdę wnieśli w życie widzów nieco koloru. Jako pierwsi na scenie pojawili się Vernon Reid (gitara i twórczy "mózg" zespołu) i Doug Wimbish (bas). Obaj przykuwali uwagę widowni - pierwszy "odmłodzonym" image’em (w zawadiackiej czapeczce i luzackim, młodzieżowym uniformie wyglądał na jakieś 30 lat młodszego, niż w rzeczywistości :P), drugi burzą czarnych, długich dredów i uszami zaklejonymi plastrami (hmmm, kiedyś muzykom na scenie wystarczała gitara i piec - teraz to tylko same jakieś udziwnienia…). Po chwili za perkusją usadowił się Will Calhoun z niemniej charakterystyczną fryzurą jak wcześniej wspomniany kolega z sekcji rytmicznej. Brakowało już tylko najbardziej wyczekiwanego przez wszystkich frontmana -Coreya Glovera. W międzyczasie na scenie pojawił się niewysoki, "tłuściutki", czarnoskóry jegomość z siwym zarostem na brodzie, odziany w czerwone spodnie i czerwoną bluzę z charakterystyczną żółtą błyskawicą na piersi (pamiętacie komiks "Flash" traktujący o superbohaterskiej krzyżówce Usaina Bolta i Marcina Urbasia w czerwonym trykocie z doczepionymi żółtymi uszkami?). "Chyba nie słyszeli nic dobrego o Polsce, skoro przywożą własnych ochroniarzy" pomyślałem. Dopiero spontaniczny aplauz publiczności wyprowadził mnie z błędu - sympatyczny, łysy jak kolano "tatuś" o aparycji gwiazdy hip hopu okazał się być ostatnim elementem układanki - legendarnym Coreyem! Tym samym, który 15 lat wcześnie zadziwiał świat nie tylko fenomenalnym głosem, ale także bujnymi, czarnymi piórami, młodzieńczym vigorem i niespożytymi pokładami koncertowej energii!
Ale nie szata zdobi człowieka. A opisywany koncert jest najlepszy przykładem na prawdziwość tego twierdzenia. Bo Glover, chociaż "podtatusiały" czarował głosem. Śpiewał czysto, mocno i bezbłędnie. Być może nawet lepiej niż kiedykolwiek. I nie ważne, czy były to energetyczne killery z pierwszej, mocniejszej części koncertu w stylu otwierającego występ "Middle Mana", genialnego "Go Away" czy też miażdżącego "DecaDance" z najnowszej płyty (zabrzmiało 40 razy ciężęj i selektywniej niż na "The Chair In The Doorway" - mistrzostwo!), czy też delikatniejsze, bardziej jazzujące rzeczy z drugiej części występu (poprzedzonej 10 minutowymi, GENIALNYMI solówkami każdego z instrumentalistów) w stylu chyba najlepiej przyjętego przez publikę "Glamour Boys" - głos Glovera za każdym razem brzmiał jak mix mocy dzwonu Zygmunta, wrażliwości śp. króla MJ i technicznych fajerwerków Whitney Houston (no tak z grubsza, łapiecie o co mi chodzi). A jeśli do tego dodamy jeszcze błyskotliwą konferansjerkę ("Sorry we’re late, but it’s fuckin’ cold today") wychodzi na to, że wokalista dyrygował publiką niczym Kazio Górski swoimi "Orłami" w czasach największej świetności polskiej piłki nożnej. Za co zresztą został sowicie wynagrodzony pokaźnych rozmiarów purpurowym biustonoszem rzuconym na scenę podczas wspomnianego "Glamour…" (co z wyraźną dumą i radością skwitował stwierdzeniem: "You know purple is one of my favourite colours…").
A czego na tym koncercie miał szukać prosty szarpidrut? A no, czego dusza zapragnie - wirtuozerii, brzmienia, techniki - jednym słowem wszystkiego, czego nam do szczęścia potrzeba. Bo trzeba przyznać, że Vernon Reid to obecnie jeden z 5 najlepszych - technicznie, kompozytorsko, po prostu "pod każdym względem" - gitarzystów na tej planecie. Jeśli ktoś mi nie wierzy - zapraszam na koncert. I nie chodzi mi tu wcale o jego ultra szybkie palce. Wystarczy spojrzeć na twarz muzyka, kiedy odgrywa solówkę - widać jedynie drgające białka oczu i ogromną ekstazę. Ten facet po prostu czuje gitarę!!! I to nie tak jak np. Steve Vai - tu nie chodzi o efekciarstwo, ale o absolutne zespolenie muzyka z muzyką. Ja uwierzyłem.
Podobnie bassman Doug - kolejna wielka gwiazda wieczoru. Publiczność kupił swoją wirtuozerską solówką (kosmiczny PitchShifter z kilkugłosową harmonią sprawił, że muzyk zabrzmiał niczym mistrz gitary solowej, a nie jak administrator niskich częstotliwości) odegraną pośród widzów, na samym środku Sali, w otoczeniu rozentuzjazmowanej gawiedzi. Czy widzieliście kiedykolwiek wcześniej w poczciwej Stodole muzyka z tzw. światowej czołówki, który odważyłby się powędrować w dziki, rozhisteryzowany tłum? Kolejny dowód na to, że Living Colour to żyjący bogowie rocka.
Nie zapominajmy również o królu rytmu, Will’u Calhoun’ie. Bębniarz zaserwował nam tego wieczoru tak doskonałe techniczne solo (ubarwione dodatkowo efekciarskimi sztuczkami typu świecące w ciemności pałeczki, czy krótki pokaz gry na elektronicznej zabawce wydającej z siebie bynajmniej nie-perkusyjne dźwięki), że nie jednemu portki spadły.
Po dwóch godzinach zniknęli. Ale warszawska publiczność to nie są (za przeproszeniem) jakieś "pussies" i ot tak gwiazdy do domu nie puszczą. Dzięki gromki brawom mogliśmy usłyszeć jeszcze radosne "Elvis is dead" (z fajnym cytatem z Presleya) i wyczekiwany przez wszystkich największy hicior kolorów - "Cult of Personality". Warto było zaczekać, żeby przekonać się, że po ponad 20 latach wychodzi im to co najmniej tak samo dobrze jak w przeszłości.
Tego wieczoru chyba nikt nie wychodził ze Stodoły niezadowolony. A gusta z pewnością były różne, tak jak różni byli widzowie obecni w klubie- grubi, chudzi, młodzi, starzy, ortodoksyjni miłośnicy rocka i zwykli, nie rzucający się w oczy zjadacze chleba, aktorzy (wypatrzyłem Pana znanego z najbardziej "życiowego" telewizyjnego tasiemca - "Samego Życia"), muzycy (Seba Zusin z Rootwatera szalejący na vipowskim balkonie wraz z partnerką - chyba najaktywniejszą ze zgromadzonych miłośników kapeli) i inni dziwni osobnicy (no tak, ja też tam byłem - w końcu chyba nie zmyśliłbym sobie tego wszystkiego sam, prawda;)) No ale przecież należała się nam chyba ta odrobina radości - skoro polityka nudna i dołująca a pogoda wredna, to niech przynajmniej muzyka miłą nam będzie.
A jeśli smutno wam, że nie dotarliście na koncert - otrzyjcie łzy, ponieważ oddajemy w wasze ręce namiastkę tego wspaniałego wieczoru: nasz własny, niskokaloryczny, za to z pewnością wysokoenergetyczny, 45 minutowy zapis video z koncertu Living Colour w Stodole. CHEERS!!!
Michał Czarnocki