Rock Metal Fest - 19.12.2009 - Warszawa

Relacje
Rock Metal Fest - 19.12.2009 - Warszawa

Kat, Turbo, Hunter, Acid Drinkers, TSA i wiele innych mocnych kapel na jednej scenie? Tak to chyba tylko w Erze… No i oczywiście na Waszym ulubionym portalu, gdzie znajdziecie 50 minut video-relacji z warszawskiej edycji ROCK METAL FEST!!!

Pamiętacie, jak będąc małymi, rozkosznym berbeciami wyczekiwaliście przyjazdu cyrku do waszego miasta. Perspektywa stanięcia oko w oko ze słoniem, tygrysem, wielbłądem czy strusiem... Ależ to była frajda. Szkoda tylko, że podczas występów klauna najczęściej płakało się ze strachu (wy chyba też to czuliście prawda - ten krwiożerczy uśmiech…), biedne tresowane małpy swym smutnym wzrokiem zdawały się mówić "Nie chcę tu być", a Pan słoń najczęściej okazywał się strasznym świntuchem i w trakcie jego wyjątkowego performansu trzeba było trzymać się za nos. Ale nic to, pomimo niedogodności zabawa i tak była przednia.

Dzisiaj te czasy już minęły (no chyba, że dorobiliście się już swoich własnych pociech, z powodu których macie okazję wrócić po latach do cyrku), ale spokojnie, właśnie na horyzoncie pojawił się całkiem ciekawy substytut objazdowego zoo dla dużych chłopców (dziewczyn też;)): objazdowy festiwal rockowo-metalowo pod bardzo błyskotliwą nazwą: ROCK METAL FEST.

Jeśli ktoś z was "nie jarzy" do końca, o czym mowa, już tłumaczę: ROCK METAL FEST to nowa "pozycja obowiązkowa" w polskim festiwalowym rozkładzie jazdy. Obecność najbardziej znanych polskich kapel rockowych (Kat, TSA, Turbo, Acid Drinkers - te nazwy mówią same za siebie) na jednej scenie, dodatkowo kilka godzin koncertów bardzo obiecującej metalowej młodzieży - jednym słowem "dla każdego coś miłego". A jeśli dodamy do tego jeszcze bardzo dobrą organizację (wszystkie koncerty punktualnie, zgodnie z rozkładem) i możliwość zobaczenia tego wszystkiego we własnym mieście (bo rzeczony koncert to już druga w tym roku edycja festiwalu - poprzednia, marcowa odbyła się w Krakowie) wychodzi na to, że tam po prostu trzeba być. I ja tam byłem, miód i wino piłem (no dobra, nie piłem - ktoś przecież relację "zrobić" musi) a co widziałem to nagrałem i spisałem.

Przyznaję, że z pełną premedytacją odpuściłem sobie koncerty kapel otwierających imprezę (m.in. Carnal, Frontside czy None, które na szczęście już w tym roku widziałem), wychodząc z założenia, że co za dużo to nie zdrowo (10 godzin stania w miejscu, ewentualnie radosnego podrygiwania kuperkiem to jednak trochę za dużo, a jakimś specjalnym "hardkorem" się nie czuję). "W związku z powyższym" (wiem, wiem ulubiony zwrot Dody) zaplanowałem swoje pojawienie się w Stodole na godzinę 18.00, czyli na początek występu dowodzonego przez Grzegorza Kupczyka (przedstawiać chyba nie trzeba) zespołu Ceti. No i jak zwykle - życie plany zweryfikowało, z powodu szalejącego na świecie kryzysu nie dotarłem na czas.

No dobra. Spóźniłem się po prostu i Ceti przepadło. No ale minus 18 stopni Celsjusza to chyba jednak jest jakiś powód, prawda?? Ostatecznie do klubu dotarłem na 19.00. i już w wejściu byłem świadkiem wesołego zdarzenia. Przez korytarz wesoło paradowali sobie z plastikowymi kuflami z piwem wioślarze kapeli Frontside  - Demon i Daron. Na piwko oczywiście mogli sobie już pozwolić (zresztą wcześnie pewnie też, w końcu to "kozacy"), bo było już dawno po ich występie. I kiedy tak się swobodnie przechadzali, z tłumu wypatrzyła ich bardzo młoda (12 lat?), "metalowa" fanka i zaczęła wydzierać się głośno ("Uaaaaa!!! Frontside, Frontside!!!! Uaaaa!!! Kocham was!!! Tak, Kocham. Kocham!!!! Frontside!!!"). Muzycy uśmiechnęli się, pomachali i ruszyli dalej. W tym czasie towarzyszący dziewczynie młodzieńcy patrzyli lekko otumanionym wzrokiem na muzyków i koleżankę zastanawiając się: "o co chodzi?" Kiedy wytłumaczyła im, że Frontside to Frontside (ONA: "To Frontside", ONI: "Frontside???", ONA: "No Frontside. FDRONTSIDE!", ONI:"Fronsdie?? AAA, Frontside. No tak. FRONTSIDE!!!!") na sali rozległo się gromkie: "FRONSIDE!!!! FRONTSIDE K**** RZĄDZI!!! FRONTSIDE!!!!". W pozytywnym nastroju ruszyłem przed siebie.

Na szczęście zdążyłem na występ kolejnej kapeli (dodam tylko, że od tego momentu aż do końca imprezy na scenie pojawiała się już tylko absolutna czołówka polskiego ciężkiego rocka, czy inaczej mówiąc tzw. "żywe legendy"), czyli szczytnieńskiego Huntera. A że widziałem ich już dwa razy w tym roku i ogólnie ostatnio, co jakiś czas mam z nimi coś wspólnego (wywiad, recenzja, Szerifowo-majkowy artykuł, relacja), więc jakoś specjalnie nie ekscytowałem się możliwością zobaczenia chłopaków po raz kolejny (to się po posku nazywa "mały przesyt").

Ale jak już ich zobaczyłem, to się znowu podekscytowałem :) Bo trzeba przyznać, że zaprezentowali tego wieczoru bardzo dobrą formę. Jelonek biegał po scenie jak nakręcony "strzelając" co chwila swoje charakterystyczne minki, Drak wydzierał się jak opętany (to oczywiście komplement - lider Huntersów śpiewa coraz ostrzej, co raz bardziej metalowo, chwilami niemal black-metalowo) a Daray tłukł w bębny zachowując jednocześnie spokój i postawę "na bankowca" (siedział na krzesełku spokojniutko jak urzędnik za biurkiem nabijając przy tym bity z prędkością światła). Zaprezentowali swój standardowy set (oczywiście mocno okrojony, bo w końcu to tylko 45 minut), m.in. "T.E.L.I...", "Śmierci Śmiech", "Labirynt Fauna" czy "So". Po obowiązkowej, klasycznej solówce Jelonka (fragment z autorskiej płyt skrzypka doprawiony piekielnymi blastami Darka) wystrzelili z ultra-szybką wersją "Wyznawców" - tak jak pisałem już kiedyś przy okazji relacji z listopadowego koncertu w Stodole ten kawałek to istny sprawdzian wytrzymałości dla muzyków. Po prostu Darek gra go 2 razy szybciej niż w oryginale (ot, takie małe "zboczenie", pozostałość po wojażach z Vaderem), a reszta musi gonić. No i trzeba przyznać, że jest coraz lepiej, nawet Drak nabrał już zdolności thrashowego pochodu wokalnego ‘ala Tom Araya.

Reasumując - wypadli chyba nawet lepiej niż w listopadzie podczas nagrywania DVD (nic w tym dziwnego, byli mniej spięci), podobać mogło się zwłaszcza nieśmiertelne "Kiedy Umieram", które zabrzmiało klasycznie i epicko, niczym metalowy odpowiednik "Autobiografii" czy "Niepokonanych" Perfectu. Poniżej fragmenty z występu "Łowców"

 
 
Po występie Huntera nastąpiła króciutka, 20 minutowa przerwa (techniczni uwijali się jak mrówki) po czym na scenę wbiegli  muzycy z kolejnej legendarnej kapeli - Turbo. Chociaż w zasadzie z oryginalnego, legendarnego składu zostało już właściwie tylko dwóch muzyków - Wojtek Hoffmann i Bogusz Rutkiewicz. Reszta składu to zdolna heavy-metalowa młodzież. Pomimo mocno odmłodzonego składu przyłoili "jak za starych dobrych" czasów. I chociaż przed koncertem miałem spore wątpliwości co do nowego składu - nowa płyta ("Strażnik Światła") zupełne mi nie "podchodzi", ot, takie soft-maidenowe granie, raczej regres w stosunku do wydanej w 2005 "Tożsamości" - koncertowym obliczem przekonali mnie do siebie. Nowy wokalista, Tomek Struszczyk to nie tylko doskonały technik ("bierze" górki bez wysiłku, kiedy trzeba wibruje i swinguje a do tego potrafi mistrzowsko imitować barwę głosu Kupczyka z okresu "Dorosłych Dzieci") ale także świetny showman. Potrafił dotrzeć nie tylko do obutych w glany true-metalowców (rasowy ruch sceniczny, bezkompromisowe pogo) ale także do płci pięknej (marketingowy chwyt z rozpiętą koszulą odsłaniającą nagi tors). Swoimi wirtuozerskimi zagrywkami i burzą siwawych włosów rządził oczywiście również lider kapeli Wojtek Hoffman, którego maniakom gitary przecież jakoś specjalnie przedstawiać nie trzeba.

Zaczęli od promującego ostatnie wydawnictwo (wspomniany "Strażnik Swiatła") singla "Na Progu Życia", następnie cofnęli się o ponad ćwierć wieku do płyty "Smak Ciszy" (maidenowski "Już Nie Z Tobą") by ponownie uraczyć nas nowym kawałkiem (tytułowy "Strażnik Światła" - na żywo z prawdziwym pazurem, którego trochę brakuje mi w wersji studyjnej). Po bardzo obiecującym początku występu (dobry kontakt z publicznością i mocny, nowocześnie sterylny sound - Tom Araya ze Slayera za takim nie przepada, ale ja -prosty chłopak z Podlasia kupuję to ;)) przeszli do ostatecznego ciosu odgrywając już tylko murowane hity, na przemian z klasycznych płyt "Kawaleria Szatana" ("Kometa Halleya", "Kawaleria Szatana II", "Żołnierz Fortuny") i "Dorosłe Dzieci" (tytułowy utwór i zagrany w oryginalnej, heavy-metlowej aranżacji "Szalony Ikar"). Wypadli naprawdę znakomicie, zwłaszcza podczas wspomnianych "Dorosłych Dzieci". Szkoda tylko, że nie zaprosili na scenę byłego frontmana, Grzegorza Kupczyka, który produkował się na scenie raptem dwie godziny wcześniej ze swoim Ceti.

 
 


Po wyjątkowo udanym występie Turbo nastąpiła kolejna przerwa, która tym razem należała do charakterystycznej, nieco rubasznej ekipy technicznej "Kwasożłopów". Chłopaki uwijali się w pocie czoło strojąc i testując sceniczny sprzęt Titiego i Spółki i już po dwudziestu minutach wszystko było gotowe. W między czasie spod sceny rozległy się okrzyki "Nie ma Kata bez Romana". To oczywiście widzowie, którzy niecierpliwili się na występ zespołu Kat & Roman Kostrzewski (który miał tego wieczoru zdecydowanie najliczniejszą grupę fanów w Stodole). Usłyszałem wówczas komentarz stojącego obok mnie chłopaka: "Roman ściąga młodzieży". "Co jej ściąga, tej młodzieży" (odparł jego kolega). "Nic. Znaczy nic jej nie ściąga. Że młodzież ściąga." (poprawił się delikwent). Młodzież musiała jednak jeszcze poczekać na "ściąganie", bowiem oto przyszedł czas na występ Acid Drinkers.

Zanim zgasły światła, na scenę wbiegło trio młodych dziewcząt (rówieśniczki bohaterek filmu "Galarianki" jak na moje oko) prezentując niezwykle oryginalną konferansjerkę: "A - TERAZ - ACID FUCKIN’ DRINKERS !!!". Zgaduję, że to członkinie "Barmy Army", prężnie działającego fan klubu "Kwasożłopów". Po chwili z głośników popłynęły dobrze znane maniakom zespołu dźwięki z ścieżki dźwiękowej do filmu "Król Lew".



Titusa i ekipę widziałem w tym samy miejscu dokładnie miesiąc temu, podczas jubileuszowej trasy "20 Screwed Years Tour". Najwyraźniej jednak tamta, wyśmienita trasa to już przeszłość, bo chłopaki postanowili gruntownie przebudować setlistę. Tym razem zaczęli od energetycznego, metalikowego "Whiplash", czym od początku kupili sobie przychylność publiki. Następnie zaprezentowali wiązankę utworów z ostatnich wydawnictw z silnym akcentem na najświeższe "Verses Of Steel" (szalone "Fuel Of My Soul", "We Died Before We Start To Live" - tym razem bez dedykacji dla śp. Olka, "Swallow The Needle" i "In Black Sail Wrapped" poprzedzony wazeliniarską zapowiedzią Titusa "Warszawa!!! Ten numer napisałem specjalnie pod to miasto!!!"). Oprócz tego usłyszeliśmy również "Life Hurts More Than Death", obowiązkową "Acidofilię" i raptem trzy utwory z okresu współpracy z Litzą - motoryczny "The Joker" z genialną wstawką z "New York, New York" Franka Sinatry (chłopaki podobną już coś dłubią przy zapowiadanej na przyszły rok płycie "Fishdick II", na której mają znaleźć się rockowe covery nierockowych szlagierów - może to też się znajdzie), odśpiewane przez Yankiela "Poplin Twist" (wers "In Morbid Dance" zabrzmiał naprawdę "Morbid" - Jankiel zagrowlował ostrzej niż Litza za najlepszych czasów, niczym frontman Morbid Aniel) i odegranego na bis (sic!!! - pierwszy bis tego wieczoru) "Another Brick In The Wall".

"Kwasożłopy" poniżej pewnego, bardzo wysokiego poziomu nie schodzą. I po raz kolejny było to widać i - przede wszystkim - słychać. Dodam jeszcze tylko, że podczas koncertu Acidów nie dało się nie zauważyć, że Popcorn i Jankiel kupili sobie nowe zabawki - rozsławione przez śp. Dimebaga Darella efekty Whammy, których zdecydowanie nadużywali tego wieczoru (uśmiech dziecka na twarzy Popcorna wykańczającego koleje solówki piskami Whammy - bezcenny!). Co nie zmienia faktu, że - jak zwykle - zeszli ze sceny żegnani burzą oklasków.

 
 


Po występie Acidów nastąpiła dłuższa niż dotychczas, ponad półgodzinna przerwa przez występem wyczekiwanego przez większość zgromadzonych zespołu Kat (a właściwie to Kat & Roman Kostrzewski, bo do nazwy Kat oficjalnie prawa rości sobie Pan Piotr Luczyk). Przy asyście coraz częściej ponawianych okrzyków "Nie ma Kata, bez Romana!" odbył się wyjątkowo irytująco długi test skromnego (przynajmniej w porównaniu z zestawami pałkerów Turbo, Hunter i Acids) zestawu perkusyjnego Irka Lotha. Na szczęście, o 22.40 wreszcie zgasły światła.

Zaczęli trochę niezdarnie - po trochę nie pasującym do image’u muzyków (i do samej muzyki Kata) industrialno-tanecznym intro Loth zaczął nabijać cięty rytm, jakby mieli zacząć grać "Diabeski Dom cz.II" po czym… rozpoczęli od "mrocznej" ballady (może trochę głupie, ale chyba trafne określenie) "Czas Zemsty". Trochę zbyt spokojnie jak na początek (a nie można było np. od "Odi Profanum Vulgus"?), ale to przecież prawdziwy hicior z katalogu Romka i Spółki, więc fani raczej to kupili. W oczy rzucił mi się od razu image Basisty Laksika - w poprzednich latach nieco odstawał od kudłatych gitarzystów prezentując się jako swojski chłopak z podwórka, teraz jednak może się wreszcie pochwalić własnymi, długimi, kruczoczarnymi "herami", co w połączeniu z odzieniem ze skóry i charakterystyczną urodą muzyka (blada skóra twarzy i oprawa oczu przywodząca na myśl wizerunek wampirycznego bohatera filmu dla nastolatek pt. "Zmierzch") daje wysoce zadawalający efekt (w końcu image dla rockowego muzyka jest ważny chyba tak samo jak dla np. Lady Gagi). Jeszcze większą uwagę (i słusznie ;)) skupiał na sobie "mistrz ceremonii"- Roman Kostrzewski, który swoim paralitycznym break-dancem (a może to był ten tajemniczy "bredgens" o którym mówił kiedyś Andrew Lepper?) prezentowanym podczas partii instrumentalnych bawił zgromadzonych. Ciekawy, czy miałby jakieś szanse, gdyby zgłosił się dziś jako debiutant na casting do programu "Mam Talent"?

Dość tych żartów - w Stodole tego wieczoru pojawiłem się głównie dla Romka i Kata, więc wiązałem z tym koncertem naprawdę duże nadzieje. No i w sumie się nie zawiodłem - "Wyrocznia", "Odi Profanum Vulgus", "Ostatni Tabor" czy spokojniejsze "Łza Dla Cieniów Minionych" (po prostu miód na moje uszy) i "Głos Z Ciemności" - czego chcieć więcej. Zagrali także jeden nowy utwór, ale ciężko w tym temacie wypowiadać się po jednym tylko przesłuchaniu - fakt, nie zabrzmiał na pewno jak choćby "Mag-Sex" czy "Czarne Zastępy", ale może poczekajmy z osądem do premiery płyty. Tak czy siak, warto było się na nich wybrać - nawet, jeżeli uznamy, że konferansjerka Romana nie jest najwyższych lotów, to przecież do muzyki i wokalu raczej ciężko się przyczepić. Zwłaszcza, że w głosie wokalisty wciąż czuć tę "magię".

 


Po spektaklu Kata (i oczywiście krótkiej przerwie technicznej, podczas której - podobnie jak podczas poprzednich przerw realizator serwował muzykę z płyty "Visionism" grupy Rootwater, która musiała odwołać swój występ na ROCK METAL FEŚCIE z powodu choroby frontmana) nastąpić miał występ ostatniej (czy największej? - tu zdania były podzielone) gwiazdy festiwalu - TSA. Niestety koncertu grupy Marka Piekarczyka i Andrzeja Nowaka nie było mi dane zobaczyć tego wieczoru ("niestety" - zwłaszcza, że od kilku lat nie mogę wybrać się na ich koncert - a takiego Huntera, Acidów czy Comę widziałem przez ostatnie 1,5 roku po 3, 4 razy). Może innym razem.

Reasumując - to był naprawdę udany wieczór. Mam nadzieję, że 2 edycja ROCK METAL FESTU nie będzie ostatnią, wręcz przeciwnie, warto kontynuować taką inicjatywę. Zwłaszcza jeśli w parze z jakością prezentowanej muzyki idzie tak sprawna i prawdziwie profesjonalna produkcja widowiska.

Przez lata zazdrościliśmy kolegom z Europy i USA różnej maści "Wackenów", "Ozzfestów", "Donningtonów" czy "Roskildów". Ale już nie musimy. Bo mamy teraz swój własny pełnowartościowy festiwal. I co z tego, że tylko z lokalnymi gwiazdami - że niby "nasze" to gorsze"? Nic z tych rzeczy. I - co najważniejsze: festiwal nie "przyspawał się" do jakiegoś jednego konkretnego miejsca. "Chcesz" ich wszystkich u siebie? Poczekaj. Na pewno przyjadą.

Michał Czarnocki