Laibach & Juno Reactor - 11.12.2009 - Wrocław

Relacje
Laibach & Juno Reactor - 11.12.2009 - Wrocław

Każdy występ Laibach w Polsce to dla mnie spore wydarzenie. Tym razem, wraz z Juno Reactor jako co-headlinerem, Słoweńcy odwiedzili Warszawę i Wrocław, ja zaś - by zobaczyć ich na żywo - postanowiłem odwiedzić to drugie miasto. Trasa Laibach to coś na kształt preludium dla planowanej na 2010 rok kolejnej płyty, którą wypełnić mają nowe wersje wybranych, najstarszych kawałków grupy. Nic zatem dziwnego, że ów stary materiał zajął niemal połowę koncertowego setu.

Wytwórnia Filmów Fabularnych we Wrocławiu idealnie nadaje się do tego rodzaju koncertów, a jej surowe, prawie fabryczne wnętrze idealnie współgrało z industrialno-tanecznymi rytmami, wypełniającymi ten wieczór. Na szczęście na miejsce dotarłem punktualnie, okazało się bowiem, że jako pierwszy na scenie zainstalował się Laibach. Nie powinno to dziwić o tyle, że obydwa zespoły na kolejnych występach naprzemian dzielą się statusem gwiazdy wieczoru. Nie ma tu mowy o tradycyjnie rozumianym supporcie. Ktokolwiek zatem planował odpuścić sobie występ Juno Reactor, zakładając, że we Wrocławiu pełnić będzie rolę rozgrzewacza, bądź z innych przyczyn przybył na miejsce później, mógł mówić o sporym pechu.

 
 


Laibach wystąpił w pięcioosobowym składzie. W przeciwieństwie do koncertu promującego "WAT" i podobnie jak miało to miejsce podczas Volk Tour, zabrakło muzyków obsługujących instrumenty strunowe. Tak więc, prócz panów za klawiszami oraz perkusją, ponownie można było zapatrzyć się w Minę Spiler, która towarzyszyła Laibach na koncercie w warszawskim Palladium w ramach trasy promującej "Volk". Mina grała na klawiszach, wokalnie wspomagała Milana Frasa i bez wątpienia najbardziej przyciągała spojrzenia męskiej części widowni. Na pierwszy ogień poszły zapowiadane nowe aranżacje starych, niegranych na koncertach od lat kawałków z albumów "Laibach", "Nova Akropola" i "Rekapitulacja 1980-1984". O ile nowszy materiał zespołu mam koncertowo dobrze ograny, tak tym razem nadarzyła się wspaniała okazja, by zobaczyć na żywo "Boji", "Mi kujemo bodocnost", "Smrt za smrt", "Brat moj", "Krvava gruda - plodna zemlja", "Ti, ki izzivas" czy "Drzava". Przyznam, że te wersje całkowicie położyły mnie na łopatki. Niesamowicie mocne, mroczne i wciągające, tętniące podskórnym niepokojem. Tę aurę dodatkowo podkreśliły minimalistyczne światła oraz towarzyszące muzyce wizualizacje i filmy wyświetlane na dwu ekranach za sceną. Choćby tylko dla tych utworów warto było wybrać się do WFF. Kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki "Drzava", jednego z najbardziej znanych kawałków z najstarszego okresu formacji, zespół przeszedł do prezentacji materiału z "Volk", grając kolejno: "America", "Anglia", "Francia" i "Turkiye". Utwory te zostały przedstawione w aranżacjach podobnych do tych z wcześniejszego koncertu w ramach Volk Tour. Może tym razem chwilami było nieco mocniej i szybciej, ale to tylko bardziej podkreślało wymowę hymnów w interpretacji Laibach. Wizualizacje natomiast (w tym teledysk do "Anglia") były dokładnie takie same. Eins, zwei, drei, vier, Meine Freunde tanz mit mir! Marszowy rytm "Tanz mit Laibach" po raz pierwszy wyraźnie ożywił publikę, sprawiającą wrażenie nieco przytłoczonej industrialnym wcieleniem Laibach z pierwszej części setu. Dalej niesamowita wersja "Alle gegen Alle", wyraźnie mocniejsza niż na "Nato" i wcześniejszych koncertach, ale niestety z uciętą, znaną z płyty, apokaliptyczną końcówką. Chwilę wytchnienia przyniósł "Du bist unser", a później kolejny powrót do "WAT" - "Das Spiel ist aus", w innej, odbiegającej od albumowej aranżacji, zabrzmiał bardziej jak któryś z remiksów z singla. W ten sposób zabawa skończyła się dosłownie i zespół zniknął ze sceny. Oczywiście tylko na chwilę. Na bis Słoweńcy zaprezentowali "Slovania" oraz "God is God". Ten ostatni również w nieco zmienionej wersji. Niemal metalowe partie gitar znane ze studyjnego krążka zastąpiono elektronicznymi bitami. Tak wyglądało doskonałe zakończenie znakomitego koncertu, całkiem odmiennego od wcześniejszych, które miałem przyjemność oglądać. Na tym właśnie polega fenomen koncertowego wcielenia Laibach - za każdym razem widz otrzymuje coś innego.

  

Nie są mi znane muzyczne dokonania Juno Reactor. Po wcześniejszym koncercie w Warszawie dotarły do mnie niezbyt pochlebne opinie, w związku z czym nie bardzo wiedziałem, czego mam oczekiwać po występie Brytyjczyków. Tymczasem ich żywiołowy set bardzo pozytywnie mnie rozczarował. Projekt znany jest ze współpracy z rozmaitymi muzykami czy może raczej performerami, na scenie zrobiło się więc nadspodziewanie barwnie i tłoczno. Oprócz Bena Watkinsa obsługującego laptopa, ale i parę razy szalejącego z gitarą, można było zobaczyć japońskiego, odzianego we wzorzyste, kolorowe kimono gitarzystę oraz czarnoskórych: tancerza i bębniarza. Obowiązki wokalne dzielili między siebie Ghetto Priest (brawa za czapkę i narciarskie gogle) oraz Taz Alexander, której nawiedzone, nieco orientalne wokalizy przywoływały klimat budzący skojarzenia z Dead Can Dance. Dużo było w tym wszystkim teatru, ale mimo to muzyka wcale nie zeszła na dalszy plan. Na dźwięk co bardziej przebojowych rytmów serwowanych przez Juno nie ruszyłem wprawdzie do tańca, jak spora część widowni, ale nie mogę odmówić kapeli, że ich muza naprawdę potrafiła rozruszać. Większość kawałków opartych na mocnym bicie mogłoby się sprawdzić na niejednej imprezie. Najciekawsze jednak były, pojawiające się tu i ówdzie, rozmaite smaczki i brzmienia instrumentów, począwszy od patentów w stylu flamenco, sprzężeń wygrywanych na elektrycznych skrzypcach, poprzez dźwięki plemiennych bębnów, kołatek i innych. Wszystko to razem dało piorunujący efekt, choć na dłuższą metę mogło to jednak trochę nużyć, zwłaszcza, jeżeli ktoś na co dzień "siedzi" w zupełnie innych klimatach. Występ Juno Reactor był całkowitym przeciwieństwem uduchowionego, zaangażowanego setu Laibach. Tym razem chodziło po prostu o dobrą zabawę. Z tego punktu widzenia, kolejność zespołów była jak najbardziej prawidłowa. Od wyciszenia do tańca, odwrotnie niekoniecznie musiałoby to zadziałać. Znakomity koncert.  
               
Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka