Blindead & Tides From Nebula - 11.12.2009 - Poznań
Naprawdę ciężko znaleźć jest mi najwłaściwsze słowo, które dobrze opisywałoby to, co działo się w piątek, 11 grudnia 2009 r. w poznańskim Eskulapie. Bo jak tu nazwać połączenie desert rocka (jakkolwiek to brzmi), doom/sludge metalu i post rocka na jednym koncercie? Nietypowy? Niesztampowy? Mieszanka wybuchowa? Nie wiem, wybór najbardziej trafnego określenia pozostawiam tym, którzy mieli okazje zobaczyć to widowisko. Wiem natomiast na pewno, że w dużej mierze nie był to łatwy koncert.
Już po przekroczeniu bram poznańskiego klubu wiedziałem, że dzisiejszy wieczór będzie dość specyficzny. Zazwyczaj tętniący podczas występów życiem Eskulap, tego dnia raczej świecił pustkami. Na próżno wśród licznych zakamarków i kątów przybytku było szukać przypadkowych ludzi, którzy przyszli tu od tak sobie, ponieważ nie mieli co ze sobą zrobić. Wszyscy dokładnie wiedzieli czego się spodziewać i oczekiwać po muzyce, która miała zostać zaserwowana tego wieczoru.
Kilka minut przed 19.30 drzwi do sali koncertowej zostały otwarte, gdzie na scenie czekał już na słuchaczy pierwszy zespół. O Broken Betty - bo o nich mowa, nie można za dużo powiedzieć z kilku względów. Po pierwsze, jest to bardzo młoda i praktycznie nowa na rynku formacja. Po drugie, panowie mieli czas żeby zaprezentować tylko trzy kawałki, po których siłą rzeczy trudno wyrobić sobie jakieś konkretne zdanie na ich temat. Nie wiem skąd wzięła się łatka desert rock przy tym zespole. Czasami mam wrażenie, że niektóre nowe gatunki muzyczne są wymyślane przez ludzi, którym bardzo nudzi się w życiu i nie mają co robić z wolnym czasem. Pokrótce można powiedzieć, że Broken Betty to mieszanka brudnego, melodyjnego rocka z domieszką metalu, polanego szczyptą alternatywy. Tak czy siak, występ tria z Gdyni oceniam przeciętnie. Domyślam się, że chłopaki stawiają dopiero swoje pierwsze kroki na scenie, że może byli trochę stremowani i przez to nieco statyczni. Po ich występie mimo wszystko czułem lekki niesmak i maiłem wrażenie, że to co zaprezentowali na scenie nie jest specjalnie niczym odkrywczym, ani interesującym dla mojego ucha.
Nie ukrywam, że na występ kolejnego zespołu czekałem najbardziej. Wiele pozytywnych opinii zdążyłem już usłyszeć o młodych warszawiakach z Tides From Nebula i w końcu była możliwość skonfrontowania tych twierdzeń z rzeczywistością. Formacja ta jest o tyle nietypowa, przynajmniej jeśli chodzi o obecny polski rynek muzyczny, że jest w 100% instrumentalna (mina dźwiękowca proszącego wokalistę zespołu o próbę mikrofonu - bezcenna). Panowie obecnie promują swój najnowszy i zarazem jedyny album "Aura" i siłą rzeczy utwory z tego wydawnictwa zapełniły ich występ. Około czterdziestominutowy set mógł się podobać. Dynamiczny i zarazem stonowany, żywiołowy i zarazem spokojny. Bardzo szerokie spektrum i horyzonty muzyczne okraszone dużą ilością efektów bardzo zgrabnie przenikały przez siebie i tworzyły spójną całość. Muzycy na scenie czuli się jak ryby w wodzie. Pomimo młodego wieku pokazali dużą dojrzałość sceniczną. Starali się poprzez swój występ przekazać jak najwięcej emocji, które towarzyszą przygodzie, na którą składa się każdy kawałek z osobna. Niestety, wszystko co dobre, szybko się kończy i muzycy, żegnani gromkimi brawami, kilkanaście minut przed godziną 21 zeszli ze sceny.
Ostatni na deskach poznańskiego Eskulapu zameldowali się gdynianie z Blindead. Jako, że czas nie był sprzymierzeńcem i tego koncertu, panowie bez zbędnych dywagacji i wprowadzeń zaczęli od razu swój show. Nie ukrywam, że ostatniego występu Havoca i spółki, w którym miałem okazję uczestniczyć, nie wspominam zbyt dobrze. Być może dlatego, że wówczas odbywał się on w takim, a nie innym miejscu, gdzie akustyka pomieszczenia i nagłośnienie wołają o pomstę do nieba. Tym razem na szczęście było zupełnie inaczej. Zespół zabrzmiał zupełnie przyzwoicie. Widać, że występy są dla nich chlebem powszednim, wszak nie istnieją od wczoraj i spośród występujących tego dnia formacji mogą pochwalić się największym stażem. W tym miejscu pragnę zaznaczyć, że jeśli fani Behemotha (którego Havoc był swojego czasu gitarzystą) myśleli, że Blindead gra podobnie, a nie mieli wcześniej styczności z tego rodzaju muzyką, mogli się niemile rozczarować. Ciężkie, mozolne riffy siedmiostrunowych gitar i pięciostrunowego basu przeplatające się z ciekawymi wstawkami perkusyjnymi i elektronicznymi aranżacjami. Do tego charakterystyczny wokal Patryka Zwolińskiego i interesujące wizualizacje (dominowały cztery żywioły: ogień, woda, ziemia i powietrze w bardzo szerokim spektrum, a także człowiek pod różnymi postaciami) wyświetlane na telebimie za plecami muzyków. To jest właśnie muzyka Blindead. Gdynianie na tym koncercie promowali wydany w zeszłym roku album "Autoscopia / Murder In Phazes", a także tegoroczny minialbum "Impulse". Publiczność zgromadzona pod sceną reagowała bardzo żywiołowo na każdy numer i nagradzała zasłużonymi oklaskami, a muzycy nie pozostawali im dłużni i po raz pierwszy na trasie bisowali aż dwa razy, czym sami byli nawet trochę zdziwieni. Występ Blindead zakończył się krótko po 22, po ponad godzinie solidnych, ale i trudnych w odbiorze dźwięków.
Lekki, łatwy i przyjemny. Z tych trzech przymiotników tylko ten trzeci oddaje w pełni uczucie z jakim opuszczało się mury Eskulapu. Nie był to może koncert jakichś wysokich lotów, ale myślę, że nie do końca też tu o to chodziło. Tego typu zespoły są potrzebne polskiej (i nie tylko) scenie. Takie, które myślą nietuzinkowo, które starają się penetrować inne rejony muzyczne i nie boją się tego. Koncert ten jest dobrym przykładem na to, że czasami nie warto stać w miejscu. Warto poszukiwać. W ogóle.
Krzysztof Kukawka