Mastodon - 11.11.2017 - Warszawa

Relacje
Mastodon - 11.11.2017 - Warszawa

W końcu udało mi się zobaczyć amerykańską bestię w klubie, co było marzeniem moim, ale również wielu osób, które nigdy wcześniej nie widziały Mastodon na żywo.

Okazji ku temu było kilka, głównie plenerowych (Bemowo, SGGW) aż ku uciesze tabunów wielbicieli prog (rocka/metalu?) Brann Dailor i spółka trafili do Gdańska. Tam zabili selektywnym i zaskakująco dobrym wokalnie show, a w Święto Niepodległości, dolali oliwy do i tak mocnego ognia, grając klubową sztukę roku niemal przebijającą Suicidal Tendencies, również w Progresji.

Klub nabity prawie na full, wśród publiczności Finowie, Rosjanie i Ukraińcy (tych ostatnio najwięcej, czy to hardcore czy metal), co niektórzy kupują najdroższy merch jaki widziałem na "zwykłym" metalowym spędzie (CD 120, bluza 300, koszulka 130), reszta cierpliwie czeka na Russian Circles. Już od momentu otwarcia bram sala zapełniła się praktycznie do ostatniego miejsca, i choć koncert nie był wyprzedany wątpię, aby ktokolwiek chciał wślizgnąć się między tłumy zaaferowanych ludzi.

Równo o 19:30 na scenie melduje się trio z Chicago, ciekawsze niż ich lokalni koledzy z Pelican, ale wciąż stosunkowo mało popularne w środowisku. Ze sceny stołecznego klubu buchają pierwsze dźwięki "309" i niemal cała sala wpada w trans. Russian Circles cechują się magnetyzmem i mocarnym brzmieniem, czego nie można powiedzieć o wielu im podobnych. Fani grupy, oczekujący czegoś więcej niż zaledwie kilku numerów swoich ulubieńców szybko ruszyli pod barierki, aby dać jednoznaczny dowód swej aprobaty. Co z tego, że bas (na którego brak przeważnie narzekam) zagłuszał gitarę, a niektóre loopy Mike’a Sullivana ginęły w gąszczu sprzężeń i kolejnych bass dropów. Pierwsze dwadzieścia minut setu Amerykanów to zatem walka z atakującą sekcją rytmiczną. Może jak na tak emocjonalnie intensywną muzykę, panowie powinni prezentować bardziej czytelny sound. Bez przerw między utworami usłyszeliśmy "Afrika", "Harper Lewis", "Youngblood", "Geneva" i w końcu "Deficit". Jak na support grali trochę za długo, ale gdyby za plecami siedzącego za zestawem perkusyjnym Dave’a Turncrantza wyświetlono jakieś wizualizacje, pewnie zostałbym ich fanem.

Gwiazda wieczoru startuje o 21:45 i rozpoczyna od rozczarowania. O ile "The Last Baron" to jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza kompozycja w dorobku muzyków z Atlanty, tak została położona przez… to co zawsze, czyli wokale. Początek koncertu to zabawa w chowanego, kto ciszej i bardziej niemrawo jęknie do mikrofonu. Z tyłu, tuz obok stołu mikserskiego były momenty w których kompletnie nie słyszałem kto, i czy w ogóle śpiewa, a jak wiemy, Brent to wokalnie najsłabsze ogniwo Mastodon. Dailor, trochę zbyt ostrożnie wspierał go swym subtelnym głosem, co nie zmienia faktu, że już od pierwszej minuty zespół kupił mnie samą prezencją. Rudy na gitarze wyczynia prawdziwe cuda, i choć zdarza mu się miauczeć do mikrofonu, wszystko nadrabiał absolutnie genialną grą na wiośle. Czapki z głów, a był to dopiero pierwszy numer…

Sytuacja poprawiła się mniej więcej od trzeciego, czwartego numeru, czyli kolejno epickiego "Divinations" i "Ancient Kingdom". Im dalej w las tym lepiej, gęściej, scenę w końcu ozdobiły wizualizacje (jak na band tego kalibru, dość tandetne, ale grunt, że działo się co więcej niż tylko metalowe misterium), a tłum ruszył w pogo. Kto znał teksty, śpiewał ("Show Yourself" wyryczane przez grubo ponad tysiąc gardeł), a komu zależało na kontemplacji gitarowych popisów, miał co najmniej kilka powodów do radości ("Megalodon", "Oblivion", "Precious Stones").

Troy i Brent nie kryli zadowolenia z kolejnej wizyty w Polsce. Nie ma się co dziwić, prawie wyprzedany gig, brak przypadkowych osób i pełne zaangażowanie publiczności dodają potężnego wiatru w skrzydła, a te, rozpostarte przez amerykańskiego lewiatana, niosły ich daleko poza ramy zwykłego heavy metalu. Jedyne czego żałuję, to tak małej reprezentacji utworów z "Crack The Skye", ale jak to mówią "to se ne vrati". Za to Ci, którym najlepiej robi "stary, dobry, połamany" Mastodon dostali pokaźną dawkę łomotu w trakcie bisów. I tu największa niespodzianka, a byli tacy, dla których rzeczywiście było to zaskoczenie, na scenie pojawił się Scott Kelly, który od początku wspiera kwartet to swym głosem, to grą na gitarze. Sześć kompozycji z jego udziałem pokazało jaka moc drzemie w mniej popularnych utworach grupy. Opętańcze, szybkie "Crystal Skull", czy prawdziwa perełka w postaci wieńczącego ten krótki, ale za to jakże treściwy set w postaci "Diamond in the Witch House", dowiodły, iż lider Neurosis jest (niemal) integralną częścią zespołu, ciągnącą go, przynajmniej na żywo, w dużo mroczniejsze, niemal hardcore’owe rejony. Czapki z głów.

Setlista:
1. The Last Baron
2. Sultan's Curse
3. Divinations
4. Ancient Kingdom
5. Colony of Birchmen
6. Ember City
7. Megalodon
8. Andromeda
9. Oblivion
10. Show Yourself
11. Precious Stones
12. Roots Remain
13. Mother Puncher
14. Steambreather
Bis ze Scottem Kelly:
15. Scorpion Breath
16. Crystal Skull
17. Crack the Skye
18. Aqua Dementia
19. Spectrelight
20. Diamond in the Witch House

Grzegorz Pindor
Plakat: Dawid Ryski