Acid Drinkers - 18.11.2009 - Warszawa

Relacje
Acid Drinkers - 18.11.2009 - Warszawa

Kryzys szaleje na świecie i tylko nieliczni mogą się mu oprzeć. Na szczęście "Kwasożłopy" są odporne na wszelkie zawirowania i niezależnie od koniunktury zawsze przyciągają tłumy. A tam gdzie są tłumy jest także kamera Gitarzysty.TV!

Ave! Listopadowy szał koncertowy w Stolicy trwa. Marilyn Manson, Tankard, Paul DiAnno, Alastor, Hunter, Rootwater… uff, to wszystko już za nami - o części ze wspomnianych koncertów możecie poczytać także u nas, na portalu Magazynu Gitarzysta. Ba, możecie nawet poczuć się chociaż przez chwilę, jakbyście tam byli - materiałów video "Ci u nas dostatek". A jeśli jeszcze Wam mało - czytajcie (i oglądajcie) dalej, bo mamy dla was relację z urodzinowego koncertu naszego narodowego skarbu, czyli poznańskich "Kwasożłopów"!

I cóż obiektywnego na temat koncertu Acid Drinkers może napisać osoba, która od jakichś dziesięciu lat za każdym razem, kiedy w okolicy zaczynają się pojawiać plakaty reklamujące występ poznaniaków odkłada w kąt wszystkie "palące" sprawy i biegnie "z wywieszonym ozorem" aby "pomoshować" do upadłego wraz Titusem i jego "wesołą kamandą"? Jeszcze kilka dni temu pisałem na łamach naszego "ukochanego" portalu, że wspólny występ Huntera i Rootwatera w Stodole ma dla mnie wymiar sentymentalny. Więc jeśli do tamtego wydarzenia podszedłem z sentymentem, to o koncercie Acidów powinienem powiedzieć, że ma dla mnie znaczenie "magiczne". I to z wielu powodów. Po pierwsze dlatego, że koncert "Kwasożłopów" sprzed dziesięciu lat, jeszcze z Perłą jako gitarzystą rytmicznym i świętej pamięci Olassem jako liderem supportującej kapeli None był pierwszą, prawdziwą metalowa "sztuką" w moim życiu. Po drugie dlatego, że dokładnie rok temu widziałem ich w tym samym miejscu co teraz (tj. w rzeczonej Stodole) kibicując Olkowi (wtedy już pełnoprawnemu "Kwasożłopowi") radośnie szalejącemu z gitarą, by kilka dni później razem z licznym gronem "Acid-Maniacs" przeżywać jego przedwczesne odejście z tego świata. No i wreszcie po trzecie dlatego, że 18.11.2009r. spełniło się jedno z moich największych muzycznych marzeń. Powiem krótko: (metalowy) LITZA WRÓCIŁ!!!

Zanim jednak o Litzy, który tego wieczoru pojawił się dopiero około godziny 23.10 aby przez 20 minut poszaleć jako honorowy, emerytowany "Kwasożłop" wspomnijmy o 4 godzinach wspaniałej muzycznej uczty, która poprzedziła wielki finał w wykonaniu gwiazdy wieczoru. Cofnijmy się zatem do godziny 19 (z minutami), kiedy na scenie pojawili się pierwsi tego wieczoru artyści. A na imię było im: Fate Unknown.

Nie znam zespołu Fate Unknown. Nigdy nie słyszałem ich muzyki, ani nawet ich nazwy. I w sumie szkoda - bo to naprawdę zdolne chłopaki. Inna sprawa, że w udziale przypadła im dość nieprzyjemna rola "otwieracza", więc spotkali się z raczej znikomym zainteresowaniem ze strony publiczności. Chociaż trzeba przyznać, że nie powinni narzekać - obserwowało ich w sumie więcej osób, niż tydzień wcześniej zgromadził w stołecznej Progresji sam Paul DiAnno (który przecież był swego czasu wokalistą legendarnej "Żelaznej Dziewicy"!!!), więc to w sumie już jakiś sukces. Ponieważ tego wieczoru urzędowałem w Stodole niejako służbowo, więc siłą rzeczy musiałem znaleźć się w tej niewielkiej (przynajmniej jeszcze o godzinie 19) grupce obserwatorów. I cóż ujrzałem/usłyszałem? Ano usłyszałem zespół None:) Spokojnie, nie byłem pijany ani nic z tych rzeczy, nie pomyliłem kapel - po prostu chłopaki grają całkiem podobnie jak ich starsi stażem koledzy. A, że None to kawał dobrej muzy, więc ich krewniacy z Fate Unknown wypadli również nadzwyczaj sympatycznie. Wyróżniali się nie tylko bardzo dobrym brzmieniem (jak na pierwszy z supportów można wręcz powiedzieć, że nawet doskonałym) gitar elektrycznych, ale także aż dwoma wokalistami. Chociaż muszę przyznać, że gdyby nie wygląd zewnętrzny - długowłosy, brodaty metal z łańcuchem przy spodniach kontra niski, niepozorny młodzieniec z modną fryzurą "na chłopaka" - nie odróżniłbym panów krzykaczy (to chyba dobre sowo, bo dużo krzyczeli i growlowali, sporadycznie śpiewając melodie), którzy wydawali z siebie identyczne dźwięki. Muzycznie wypadli dobrze - mieszanka hc, metalcore’a, thrashu i groove metalu w wykonaniu Fate Unknown naprawdę mogła się podobać, zwłaszcza, że muzycy zagrali z polotem, wręcz "rasowo", tak jakby grali już od paru ładnych lat (a być może i grają - przyznaję, że nie zadałem sobie zbyt wiele trudu, aby zapoznać się z ich historią). Niedopracowali za to jednego bardzo ważnego elementu koncertu, co trochę się na nich zemściło. Chodzi mi oczywiście o prezencję sceniczną - panowie gitarzyści stali jak słupy soli a perkusista uderzał bardzo anemicznie, wyglądając jakby robił sweterek na drutach (chociaż zdradzę wam, że za bardzo szarżować z "garami" nie warto - przez lata nosiłem się z zamiarem zdrady gitary na rzecz bębnów i w tym roku podczas wakacyjnego wyjazdu weekendowego do kolegi udało mi się zrobić "mały skok w bok", co zakończyło się bardzo poważną kontuzją prawej ręki - ale było warto, bo perkusja to równie piękny instrument jak gitara). Najbardziej tragicznie z całego kolektywu zaprezentował się jednak długowłosy wokalista, który dysponował doskonałymi warunkami do energetycznego moshu, jednak zamiast tego tkwił spokojnie w miejscu jak Pałac Kultury i Nauki w Warszawie. Przeszkadzało to najwyraźniej nie tylko mnie (w końcu to muzyka metalowa a nie Leonard Cohen), czego dowodem był wszystko mówiący okrzyk jednego z widzów: "Więcej diabła!!!", który na szczęście dotarł nie tylko do mnie, ale i do produkujących się na scenie muzyków. W efekcie, w finałowym utworze (nawiasem mówiąc - chyba najlepszym tego wieczoru, w stylu Testamentu z płyty The Gathering!) nastąpiła pełna rehabilitacja - chłopaki ruszyli się z miejsca, krzykacz wykręcił rasowy młyn włosami, a wioślarze pomiędzy mocne riffy wpletli zaskakującą, zagraną czystą barwą gitary (mistrzowskie brzmienie - brawo panowie techniczni) wstawkę, która zabrzmiała jak… Marillion skażony dotykiem wyczekiwanego przez publiczność Diabła;) Reasumując - wyszło bardzo fajnie, chłopaki "dali radę" i mogą z nadzieją patrzeć w przyszłość. Byle tylko (dosłownie) "nie stali w miejscu".

Jako drudzy na scenie zaprezentowali się podejrzanie wyglądający osobnicy z grupy wokalno-instrumentalnej o swojsko brzmiącej nazwie Los Pierdols. Chociaż w zasadzie bardziej adekwatna byłaby tu nazwa "Los Popierdols", bo to, co podczas 25 minut krótkiego show zaserwowali nam Ci oryginalni (i chyba trochę "niezrównoważeni" ;)) artyści odebrałem jako - za przeproszeniem - lekko popier*olone. No bo jak niby inaczej określić kolesi z hawajskimi wieńcami na szyjach, w pończochach na głowach, wspomaganych przez lektora wypowiadającego pomiędzy poszczególnymi utworami głosem stylizowanym na gwarę wiejską "złote myśli" w stylu "Jeżeli (ł)oglądasz występ zespołu Los Pierdols, to znaczy, że jesteś osobą inelig(i)entną i bogobojną" albo "A teraz usłyszcie Specjalny Dźwięk zaszczepiający przeciw A/H1N1" (i tu głośne "pierdnięcie" rozlegające się z głośników).

Jakby tego było mało, muzycy - miast budować swój własny, niepowtarzalny styl- dryfują w kierunku groovy-metalowego kabaretu parodiując tuzy metalowego świata pokroju Slipknota (podobna rytmika i charakterystyczne riffy gitarowe, maski z pończochy, trzech bębniarzy - jeden klasyczny + dwóch wspomagających na małej perkusji elektronicznej i wielkiej beczce), Nergala i Petera (oryginalny statyw od mikrofonu z hawajskim wieńcem zamiast pentagramu) czy Acid Drinkers (bardzo gorąco przyjęty przez publikę i nawet całkiem śmieszny tribute dla "Kwasożłopów" w postaci okraszonego pończochowym moshem kawałka zagranego … bez dźwięku i zakończonego cytatem z Titusowego "Paaasujeee?!").

Nie jestem do końca przekonany, czy mocnym punktem zespołu można uznać szalonego frontmana wykrzykującego głosem imitującym Kazika Staszewskiego, a chwilami także Jarek Janiszewski (Bielizna, Czarno Czarni) dziwaczne teksty odwołujące się do najniższych instynktów słuchacza (już tytuły utworów w stylu "Ostatni swąd" o czymś świadczą), za to w kwestii stricte muzycznej raczej nie mam prawa narzekać. Bardzo pozytywne wrażenie zrobił tutaj na mnie szczególnie wioślarz, który zaprezentował się tego wieczoru jako jeden z najlepszych gitarzystów rytmicznych jakich było mi dane zobaczyć w tym roku na scenie Stodoły - "zabijał" zarówno brzmieniem swojego Gibsona Explorera, jak i mistrzowską precyzją odgrywanych partii rytmicznych (nie gorzej niż Panowie Shaffer, Ian czy nasz Litza, o którym jeszcze tutaj wspomnę), błyszcząc zarówno w dzikich, slipknotowych partiach ‘ala Mick Thompson, jak i w bardziej klasycznych, hard-rockowych wstawkach np. w podkładzie do cytatu z "Kiedy byłem małych chłopcem…" Breakoutu (z wyjątkowo sprośnym podtekstem "wziął mnie ojciec" - fuj!!!). Mam nadzieję, że kolega gitarzysta nie zmarnuje się w tej dziwacznej, odrzucającej swym dziwacznym i jednak trochę prostackim wizerunkiem kapeli.

No może trochę za bardzo narzekam - koncert wypadł w sumie nie najgorzej, część osób na sali nawet trochę poszalała przy bardziej energetycznych kawałkach zespołu. Jednak na bis już nikt Los Pierdols nie wywołał - prawdopodobnie publika wzięła "trochę do siebie" sentencję lektora wypowiedzianą po ostatnim zagranym przez muzyków utworze:"Jeżeli koncert Los Pierdols nie przypadł Ci do gustu, to znaczy... że jest LALUSIEM".

Po krótkiej, około 20-minutowej przerwie, podczas której spokojnie można było ochłonąć po ciężkim gatunkowo występie Los Pierdols (no dobra, już się nie czepiam - ze te wyśmienite gitary naprawdę należy się chociaż odrobina szacunku) na sali rozległy się dźwięki "Imperialnego Marszu" ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Gwiezdne Wojny: Imperium Kontratakuje", a na scenę wkroczył dosyć pokaźny zastęp… Imperialnych Szturmowców z wspomnianego filmu!!! Kosmiczni żołnierze rozstawili się na scenie i zaczęli mierzyć ze swojej laserowej broni w kierunku publiki radośnie podrygując przy tym zadkami w rytm wydobywającej się z głośników muzyki, co mogło z boku wyglądać nieco komicznie, jednak nie ma co marudzić - wszyscy wokół stali wpatrzeni w scenę z grymasem dziecięcej radości na twarzach (w końcu wielu z nas w młodości bawiło się w złego imperatora, szturmowców i rycerzy "Dżedaj";)), zatem zamierzony efekt został osiągnięty. W czasie kosmicznej prezentacji, kiedy scenę zaczęły spowijać gęste kłęby dymu, za perkusją niepostrzeżenie pojawił się jeden z aktorów mających grać główne role przez najbliższe 40 minut - perkusista "Demolka". W międzyczasie szturmowcy, niczym Teletubisie grzecznie pożegnali się z publicznością i teleportowali się w nieznane, muzyka filmowa ustąpiła miejsca przyjemnym dźwiękom gitary akustycznej a na scenie pojawiła się reszta obsady - Chupa, Metokles, Bartass i Michau, czyli reszta składu kapeli None. Zaczęło się.

Tym razem nie będę marudził. Fakt - może i nie przepadam specjalnie za metalcorem, głównie ze względu na coraz bardziej postępującą wtórność tego gatunku - natomiast co do jakości muzyki granej przez None nie mam żadnych "ale", zwłaszcza do ich wcielenia scenicznego. Chłopaków widzę już trzeci raz - po raz pierwszy (jak już wspominałem) dziesięć lat temu, jeszcze w bardziej "kornowym" wcieleniu z liderującym kapeli śp. Olassem, po raz drugi rok temu, również w Stodole jako suport dla Acids, w identycznym składzie jak teraz. No i obecne wcielenie zdecydowanie bardziej do mnie przemawia -siła, moc i niespożyte pokłady energii, którą prezentują chłopaki to coś niezwykle unikalnego i bardzo budującego i - co najważniejsze - ten "ogień" zdaje się w ogóle nie wygasać! Chupa to frontman pełną gębą - niby niepozorny, grzeczny młodzieniec - tymczasem na scenie staje się prawdziwym wulkanem, potworem o niemożliwych do zdarcia strunach głosowych. Chłopak jest w stanie przez 40 minut zdzierać gardło jak mało kto w tym kraju, do tego wyśpiewuje całą masę czystych, melodyjnych partii i utrzymuje doskonały kontakt z publicznością (szczypta "wazelinki" nigdy nie zaszkodzi ;)). Nie odstaje również reszta kapeli - bassman i gitarzyści to seryjni, gitarowi "zabójcy", natomiast co do tego, że bębniarz "Demolka" już od kilku lat zalicza się do polskiej perkusyjnej czołówki chyba nikt nie powinien mieć wątpliwości. Już rok temu ujęli mnie swoją charyzmą, teraz potwierdzili to po raz kolejny. W zasadzie jedyna różnica, jaką zauważyłem w stosunku do zeszłorocznego występu to brak krawata u Metoklesa (skąd oni biorą te ksywki?;)) i dłuższe włosy u pałkera.

"Jest tutaj dziś z nami, tylko trochę wyżej" - chłopaki nie mogli zapomnieć o Olassie, który przecież był pierwszym, oryginalnym członkiem zespołu. Przedwcześnie zmarły gitarzysta z pewnością byłby dumny patrząc jak daleko zaszli i jak bardzo zgranym zespołem są obecnie. Jeśli ktoś z Was nie kojarzy zespołu wspomnę tylko, że są laureatem krajowych eliminacji do występu na scenie Wacken Open Air ("Wacken Metal Battle") i mieli już okazję grać na tym szanującym się metalowym festiwalu obok największych tuzów światowego rocka.

Najbardziej zaskakującą wypadli w finale - z głośników popłynęło płomienne, wojenne przemówienie Churchilla po czym muzycy zaintonowali dźwięki… tak tak "Aces high" Iron Maiden! Żeby było ciekawiej - na scenie pojawił się Yankiel (oczywiście w bluzie None) z Acidów i wspomógł chłopaków wokalnie. Może nie jest stworzony do dickonsonowskich górek, ale i tak "pełen szacun" - wypadł jak rasowy heavy-metalowy krzykacz. Chwilowo bezczynnemu Chupie nie pozostało nic innego jak zanurkować w głąb publiczności.

[http://www.youtube.com/watch?v=sME6rQUbDL4]

Na zakończenie znów pojawili się imperialni szturmowcy pozując wraz z muzykami do zdjęcia na tle publiczności. Przy dźwiękach "Przeleć mnie…", filuternego polskiego przeboju z czasów naszych rodziców/dziadków wesołe zgromadzenie muzyków, kosmicznych wojowników i przypadkowych gości opuściło scenę ustępując miejsca wyczekiwanej (tradycyjne "K*rwa Mać! Acid Grać!" mówi samo za siebie) gwieździe wieczoru.

Po dwudziestu minutach (i tu trzeba przyznać, że przez cały wieczór organizacja widowiska przebiegała bardzo sprawnie - zespoły wymieniały się miedzy sobą błyskawicznie) na scenie pojawiło się młode, niezwykle zgrabne dziewczę w czarnym, skórzanym wdzianku (pośród publiki rozległ się prawdziwie "zwierzęcy" pomruk ;)) i grubym (a w zasadzie "stylizowanym" na gruby) głosem zapowiedziało: "Madamme, Monsieur, Acid Drinkers!!!", po czym z głośników popłynął znany i lubiany temat z filmu "Król Lew"…

Zaczęli od olassowego "Swallow the Needle". Bez spokojnego intra, bez melodyjnej partii gitary - zaatakowali od początku rytmicznym, mocnym riffem, niczym swego czasu Mike Tyson naszego biednego Andrew. Po lewej Popcorn z swoim nieodłącznym Gibsonem Flyingiem, po prawej Yankiel z Flyingiem, tyle że w wersji ESP (no trochę złamał tradycję: gitarowi Acids praktycznie od zawsze masakrowali publikę Gibsoilmourem) i dawno nie granym "Midnight Visitor" z obowiązkową zamianą instrumentów (Yankiel na basie, Titus jako pokraczny perkusista) i "psychodelicznym tańcem" Ślimaka (zawsze twierdziłem, że chłopak marnuje się za perkusją).

Następnie zaserwowali wiązankę przebojów z pierwszych płyt: "Pizza Driver", "Masterhood Of Hearts Devouring", "Yahoo Pies" (poprzedzonym tradycyjnym "IAEOOOO" Titiego), "I am the Mystic", "Moshing in the Nite". Po "Barmy Army" będącym symboliczną końcówką "I Aktu" koncertu Yankiel pomaszerował za scenę ustępując miejsca pierwszemu z gości - Monsieur Perle.

Z Przemkiem Wejmannem (pierwszym w historii Acids następcą Litzy, obecnie wziętym producentem muzycznym prowadzącym studio "Perlazza") zagrali trzy kawałki z okresu "Amazing Atomic Activity" - "Acidofilia": "My Pick", "Calista" (publika szalała) i wyśmienitą "Acidofilię" na finał. I chociaż Perła zmienił się przez te wszystkie lata - nie trenowany głos stracił nieco mocy, długie włosy ustąpiły miejsca czapce z daszkiem a zamiast starego, nieodłącznego Gibsona Thunderbirda ujrzeliśmy Gibsona SG (który po pierwszym kawałku odmówił posłuszeństwa - na szczęście Yankiel schodząc ze sceny zapomniał zabrać ze sobą swoją gitarę ;)), to nie można chłopakowi odmówić charyzmy, energii i przede wszystkim wyjątkowej radości z gry. 

Perła dał z siebie wszystko (tak samo jak wtedy, kiedy widziałem go 10 lat temu), za co otrzymał gorące owacje ze strony publiki. Nie dane mu było jednak pozostać dłużej w światłach jupiterów, ponieważ na scenie pojawił się ktoś, na kogo wielu z nas czekało przez długie, długie lata. Panie i Panowie (jak już wspomniałem we wstępie) - L I T Z A   W R Ó C I Ł !!!

I cóż ja, marny pismak, mogę Wam teraz napisać. Czego bym nie naskrobał i tak nie będę obiektywny. Bo na koncert Acids z Litzą czekałem, odkąd jeszcze w zeszłym stuleciu (nie tak znowu dawno ;)) zacząłem interesować się twórczością "Kwasożłopów". A, że na moje nieszczęście stało się to w momencie, kiedy Robert Friedrich postanowił zdezerterować z "kwaśnego" obozu (a niestety nie miałem możliwości dotrzeć w 2007 roku na "Przystanek Woodstock" na 28 urodziny Acids, kiedy po latach Litza wystąpił z Titusem & Co. po raz pierwszy od odejścia), więc trochę wody w Wiśle musiało upłynąć, aby moje - bądź co bądź - marzenie się ziściło. Ale jak widać - czasem warto być cierpliwym.

Litza wrócił. I to nie jako ojciec pokaźnej gromadki maluchów, lider Arki Noego, czy na siłę nawracający wszystkich wokoło reprezentant tzw. nurtu "chrześcijańskiego rocka". Wrócił jako stary dobry "Kwasożłop" Litza. Z długimi piórami (no w zasadzie to z dredami, ale grunt że długimi, w sam raz do moshowania) i Gibsonem w ręku. Z prawdziwym "pałerem" w głosie i sercem do metalowej muzy. Wrócił stary, dobry, prawdziwy Litza.

Wraz ze starymi znajomymi zagrał "High Proof Cosmic Milk", "Poplin Twist" (zawsze będę twierdził, że to najlepszy numer Acids i najmocniejszy kawałek w historoi polskiego thrash metalu) i "Joker". Dodatkowo jeszcze "For Whom…" Metallicy. Czekałem na te kawałki bardziej, niż na reaktywacje Judas Priest, Megadeth, Testament ze Skolnickiem czy płytowy debiut nowej kapeli Romana Kostrzewskiego. No i się doczekałem.

Po "Swallow…", bez zbędnych ceregieli wystrzelili z "In A Black Sail Wrapped" i ostrą popcornową solówką. Mistrzostwo świata. Yankiel bezbłędnie skopiował partie Olka pokazując przy okazji, że prezencję - długie "hery", "kwaśny" błysk w oku i radość na twarzy -  ma najlepszą ze wszystkich następców Litzy. Ja to kupiłem, wszyscy wokół najwyraźniej też.

Tuż przed rozpoczęciem trzeciego kawałka wreszcie odezwał się król Titus. Obowiązkowe "Siemano Wa-wa!!!" i "Paaassujeee?" u kilka osób pod sceną najwyraźniej wzbudziły orgazm. Po gromkim "Sto lat" publiki "z okazji dwudziechy" muzycy zaintonowali następny kawałek - "We Died Before We Start To Live" (kolejny z "Verses Of Steel") dedykowany "wulkanowi energii, który nigdy nie wygaśnie", czyli wielokrotnie wspominanemu Olkowi. Partie Olassa jak zwykle przejął Yankiel - oczywiście bezbłędnie. Równie bezbłędnie zgrywał się we wspólnym "moshu" z Titusem - jak za czasów Infernal Connection.

Następnie popłynęli z "Live Hurts More Than Death" (z "Rock Is Not Enough…") i "24 Radical Questions" (ze "State Of Mind Report"). Titus szalał ze swoim legendarnym białym Spectorem z czarnym krzyżem na korpusie grając przez cały koncert palcami (a przecież ostatnio wspomagał się wyłącznie kostką), jak za starych dobrych czasów. Szalał również Popcorn produkując bezbłędne, krystalicznie czyste solóweczki - zawsze będę twierdził, że w tym kraju równać się mogą z nim tylko Krzysztof Misiak i Skawa.


Kontynuując podróż w przeszłość zagrali dwa ciężary: "Solid Rock" (ze State of Mind Report) i "Slow & Stoned" z "Infernal Connection" z Yankielem na wokalu. Chłopak oczywiście po raz kolejny pokazał się z jak najlepszej strony udowadniając, że Titus byle kogo do zespołu nie dopuszcza.

Cofając się dalej wstecz wypalili pinkfloydowym "Another Brick On the Wall" (Popcorn może być kim chce, nawet Davidem Gan>

 

Po numerach z Litzą "Kwasożłopy" jeszcze sobie pobisowały. "Drug Dealer" zagrali znów z Yankielem, a "Blues Beatdown" w najlepszym możliwym, bardziej niż "pełnym" składzie, razem z Perłą i Litzą. Szkoda tylko, że bez Olka i Lipy. Ale i tak było pięknie. Jak dla mnie - rockowy koncert roku.

Michał Czarnocki