Listopad to czas refleksji, zadumy (1.11), chlubnych wspomnień (11.11). To także czas szarej, smutnej, jesieni. I nie mówcie mi tu o pięknej, "złotej, polskiej…", bo kiedy wracałem w strugach deszczu, brodząc w błotach warszawskiego Bemowa po koncercie "Bestii" w Progresji nie czułem "estetycznego spełnienia". I nie chodzi tutaj o to, że mi się nie podobało - Paul pomimo pięćdziesiątki na karku wciąż prezentuje się bardzo dobrze (a może nawet lepiej niż jakieś dwadzieścia lat emu) i tego wieczoru po raz kolejny pokazał, że ma wciąż "to coś". Mimo to po koncercie było mi po prostu smutno. A jesienna pogoda za nic w świecie nie chciała poprawić mi humoru….
Zacznijmy jednak od początku. Na koncert dotarłem jak zwykle - spóźniony :) Ale tylko teoretycznie, bo tym razem spóźniłem się nie tylko ja. "Spóźnił się" też sam koncert. W rezultacie bardzo się ucieszyłem, że nie tylko nic nie stracę, ale jeszcze spokojnie wypiję piwko i pooddycham (nie)świeżym powietrzem klubu (to komplement - Progresja, choć niewielka, zawsze budzi we mnie pozytywne uczucia - to jest po prostu prawdziwa świątynia Rocka, może nie dosłownie, bo wygląda bardziej jak piwnica - ale ma swój niepowtarzalny klimat). Ale nie - już po kilku minutach poczułem, że coś mi tu nie gra. Gorzej, że poczułem to już nie pierwszy raz w tym roku…
Domyślacie się, o co chodzi? O pustki chodzi. O frekwencję. W klubie było jakoś tak… pustawo. Normalnie pomyślałbym - oj tam, jeszcze za wcześnie, ludzie olali supporty, przybędą na gwiazdę. Ale to nie był mój pierwszy raz w
Progresji AD2009. Pure Reason Revolution - 80 osób.
Blaze - 80 osób. Poczułem niepokój - czyżby znowu…
"Nie!" Dodałem sobie otuchy - Pure’ów w Polsce znamy jeszcze trochę za słabo, koncert Blaze’a był przekładany (żałoba narodowa). "Z Paulem na pewno tak nie będzie - to przecież legenda!"- Pomyślałem. W głębi duszy przygotowałem się jednak na najgorsze…
Po pół godziny na scenie (tej mniejszej, na środku sali - co potraktowałem jako kolejny sygnał, że zbyt dużej frekwencji raczej nikt się nie spodziewa - a już na pewno nie organizatorzy) pojawiła się pierwsza kapela. Chain Reaction na imię jej było. Zagrali całkiem… przyjemnie? Ot, taki miły dla ucha "thrash modernizowany" w klimatach Pantery (red. prowadzący nazywa to groovy-metalem, ale ja tego terminu nie lubię - wrzucanie do jednego worka
Lamb Of God i np.
Rootwatera to lekkie przegięcie) okraszony growlami i luzackim, nie do końca metalowym imagem. "Poleciało" ze sceny kilka fajnych rytmów, parę nośnych riffów (wychwyciłem np. motyw nawiązujący do "
When The Sun Drowns In Dark"
Vadera oraz coś w klimacie wstępu "Cwany" O.N.A. o bardziej zagęszczonej fakturze). Z kronikarskiego obowiązku wspomnę tylko, że w trakcie pierwszego koncertu na sali odnotowałem obecność około 20-25 osób, w tym jednej pod sceną oddającej się radosnemu moshowi (chociaż bez piór).
Po krótkiej przerwie (w czasie której wreszcie zaczęło się coś dziać - o 20.20 w męskiej toalecie dało się słyszeć wymiotującego nieszczęśnika, o 20.22 pod barierką leżał wstawiony Pan w kałuży browaru) na scenie pojawili się poznaniacy z Pathfinder. Na koncert zabrali ze sobą chyba z 50 litrów testosteronu, który w czasie performance’u lał się strumieniami - w tej kwestii prym wiedli szczególnie gitarowi: wioślarz z lewej strony dumnie prężył tors prześwitujący spod przezroczystego kubraczka, po prawej objawiła się umięśniona i wytatuowana, młodsza i przystojniejsza wersja Titusa (wiadomo skąd). Pozostali młodzieńcy również niczego sobie (nawet wokalista - pomimo niezbyt męskiej ksywki "Puder" - miał szansę spowodować szybsze bicie serca u nielicznie zgromadzonych tego wieczoru Pań)- zapowiadało się zatem na bardzo męską, mocno muzykę. Tylko klawisze wzbudziły we mnie lekki niepokój…
I słusznie. Bo panowie z znienacka łupnęli…
POWER METALEM. Takim chwytliwym, z mnóstwem melodii, ultraszybką perkusją i falsetowym wokalem (na szczęście bardzo czystym, technicznie nienagannym - bez drażniącego fałszo-piania). Spodziewałem się nieco innej, cięższej muzyki, ale trzeba przyznać, że cukierkowo nie było - dominowały oczywiście wysokie rejestry wokalne, ale dla kontrastu kilka razy pojawiły się growle (trochę w stylu Crematory), panowie gitarowcy wycięli kilka mocnych, heavy-metalowych rytmów i świdrujących solówek (100% sweep’n’arpeggio) moshując przy tym niczym dzicy thrashersi, (nawet operator "parapetu" zaprezentował kilka efektownych młynków głową). I chociaż nie gustuję w takiej muzyce (
Pathfinder to trochę taki polski Stratovarius - więc raczej nie należę do ich targetu) przyznaję, że poznaniacy wypadli bardzo profesjonalnie. Za co też zostali nagrodzeni - ośmioro zgromadzonych pod sceną, lekko wstawionych fanów tak intensywnie domagało się bisów (Bóg mi świadkiem - jeszcze nigdy nie słyszałem tak żywiołowego nawoływania idoli, nawet na kilkudziesięciotysięcznym koncercie
Maidenów), że zdołali wywołać muzyków na jeszcze jeden kawałek.
Po kolejnej przerwie na scenę wkroczyli muzycy z norweskiego Thunderbolt. Nie znałem wcześniej tego zespołu, więc po raz kolejny tego wieczoru przeżyłem olbrzymie zdziwienie (no i przy okazji doznałem lekkiego uczucia zawodu). Początkowo, kiedy na scenie pojawiło się trzech potężnych brodaczy, wyglądających niczym bracia bliźniacy Zakka Wylde’a, moje serce zabiło mocniej na myśl o szykującym się southern-stonerowym seciku. I kiedy wiosłowi chwycili za narzędzia zbrodni (obaj - Gibsony SG) byłem już pewien - stoner’n’roll i jedziemy!!! No i gitarowo zaczęli rzeczywiście bardzo miło, po czym nagle czar prysł… znów falset!!! Pal licho stoner, niech już będzie heavy - niestety, wokalista (niewysoki, długowłosy Pan bez stonerowej brody - być może brak tego, obowiązkowego atrybutu zadecydował o tym, że nie zaśpiewał jak Phil Anselmo z okresu drugiej płyty zespołu Down) może i wyglądał niczym Matt Barlow z Iced Earth w latach ’90, ale: po pierwsze nie dysponował tak wspaniałą barwą i techniką jak Mr. Barlow, po drugie nie serwował takich złowieszczych dołów jak najsłynniejszy metalowy policjant na Ziemi. Mimo to koncert Thunderbolta całościowo odebrałem bardzo pozytywnie - gitarowo nie był to może wymarzony stoner, za to usłyszeliśmy bardzo mocny heavy-metal o lekko hard-rockowym zabarwieniu, z masą mięsistych zagrywek i bardzo klasycznym brzmieniem. No i te "słodkie" chórki na "trzy brody" - bezcenne :) Zresztą oceńcie sami.
Po występie Thunderbolta nastąpiła dłłuuuuga, niemal 45 minutowa przerwa. Przerwa w czasie której niewiele się zmieniło - w klubie pojawiły się może raptem dwie nowe istoty, co dało łącznie "oszałamiającą" ilość około 45 osób. Ale nic to - nie dla widowni, lecz dla LEGENDY przybyłem. I chociaż czas dłużył się niemiłosiernie - doczekałem się. Punkt 22.45 wybrzmiały pierwsze dźwięki gitar.
Czterech muzyków - jeszcze bez "Mistrza Ceremoni" - rozpoczęło swój występ od dobrze znanego zgromadzonym wstępu z płyty "Killers" - instrumentalnego "Ides Of March". I tu mały plus dla widowni - może i czterdzieści osób, ale reakcja bardzo żywiołowa. Chociaż tyle.
Po instrumentalnym wstępnie na scenie pojawił się sam Paul Di'Anno - legendarny, pierwszy studyjny wokalista grupy Iron Maiden. I od maidenowego repertuaru zaczął - ze sceny popłynęła mocna, zadziorna - lekko hard-corowa - wersja ironowskiego klasyka, czyli "Wrath Child". Ciężkie gitara, mocna perkusja i potężny głos - Di'Anno naprawdę ma "pałer", chyba nawet większy niż kiedykolwiek.
Konferansjerka zaczęła się bardzo wcześnie. Niestety, już po pierwszym utworze Paul dał upust swojemu zdziwieniu - stolica Polski i takie zaskoczenie? No cóż - Di'Anno może nie zapełnia stadionów, ale z pewnością grywa w większych klubach, zatem nawet najdziksza warszawska grupa 40 rozbójników nie zrobi wrażenia na LEGENDZIE…
I teraz już wiecie, dlaczego jakiś czas później miałem zacząć pieszą wędrówkę w deszczu z rozdartym sercem. No dobra, nie dramatyzujmy - może nie rozdartym, w końcu to nie "M Jak Miłość", ale serio, nawet teraz, w chwili pisania niniejszej relacji, 24h od momentu wyjścia z klubu wciąż jestem mocno wzburzony. Bo przecież jeszcze kilka lat temu narzekaliśmy, że Rock umarł, że nie ma go w mediach, że do Polski nikt nie chce przyjeżdżać. I co teraz? Właśnie teraz, kiedy muzyka gitarowa ma się najlepiej od jakichś 15 lat strzelamy sobie w stopę. Bo jak inaczej nazwać fakt, że na legendę heavy metalu przychodzi zaledwie garstka maniaków, kiedy na forach internetowych wszyscy deklarują się jako zatwardziali ortodoksi w służbie muzyki rockowej, miłośnicy klasyki i prawdziwi "hardkorowcy"?
Na występie Blaze’a w sierpniu było to samo - znów garstka. Nawet na wrześniowym Blitzkriegu podczas występu Vadera przerzedziło się. A później będziemy marudzić, jak zagraniczni muzycy przestaną do nas przyjeżdżać. I niech nikt nie mówi, że
Behemoth w Stodole się wyprzedał, bo to raczej wyjątek potwierdzający regułę.
Czy to wina organizatorów? Fakt - Progresja może nie znajduje się w centrum Warszawy, ale nie oszukujmy się - dojazd jest całkiem niezły (jak nie samochód, to ZTM). Promocja również nie była może oszałamiająca, ale na pewno wystarczyła, aby wypełnić klub. Tymczasem zabrakło Nas. Czyżby dopadł nas wreszcie legendarny już "kryzys"?
Wracając do koncertu - frekwencja nie była jedynym zgrzytem. Kolejnym okazały się nieporozumienia między Paulem a ekipą akustyków (ze sceny padły nieprzyjemne słowa typu: "hej? Co wy robicie?", "rozumiecie angielski?", "więcej tu nie przyjedziemy") oraz incydent z agresywną reakcją ochroniarzy bijących podpitego widza (Paul nie omieszkał w bardzo ostrych słowach skrytykować Panów "MuscleMan"). Nie dziwicie się już chyba teraz, skąd mój dół po od dawna wyczekiwanym koncercie?
Dość jednak tego biadolenia - choćby nie wiem co się działo, muzyka zawsze znajdzie sposób, aby dotrzeć do słuchacza. I w tym przypadku również znalazła drogę nie tylko do uszu, ale i do serc zgromadzonych - w końcu zespół Di'Anno to uwspółcześniony heavy-metal z krwi i kości podbarwiony hard-corowym kolorytem (nawet sam Paul wygląda dziś bardziej jak starszy brat Evana Seinfelda z Biohazard niż ikona heavy-metalu) i wzmocniony zadziornym głosem Legendy, dzięki czemu nawet maidenowe klasyki w nowym wykonaniu porażają mocą i szaleńczymi tempami. Posłuchajcie chociażby ciężkiego jak walec i jednocześnie rozpędzonego niczym kochanek uciekający przed gniewem zdradzonego męża "Murders In The Rue Morgue".
Posłuchajcie i obejrzyjcie. Niechaj muzyka broni się sama.
Michał Czarnocki