Papa Roach - 27.09.2009 - Warszawa

Relacje
Papa Roach - 27.09.2009 - Warszawa

Przed pierwszym koncertem Papa Roach w naszym kraju można było usłyszeć tu czy tam wiele złośliwych opinii. Że Amerykanie zaczynali lata temu i grali dla dzieci, minęło 10 lat i wciąż średnia wieku ich fanów to 14 lat... Że złagodnieli i stracili pazur, więc na koncercie zamiast części ciała i podartych ubrań w powietrzu unosić się będą bańki mydlane. Że to i owo, tamto i owamto.

Cóż... Życie lubi płatać figle, o czym drogi czytelniku pewnie i sam przekonałeś się nie raz. I tak też tego niedzielnego wieczoru 27 września 2009 roku los spłatał figla i pokazał figę wszystkim malkontentom. Chociaż nie, to nie los stworzył to inferno na całej szerokości i długości pod sceną w Stodole. To ludzie pokazali, że na koncercie tego ugrzecznionego hard rockowego zespołu może być większy mayhem niż na zlocie death metalowej wiary.

Pominę swoje przygody, które przeżyłem w drodze z Częstochowy do Warszawy. Chociaż różne witalne części ciała wciąż swędzą mnie od bliskiego spotkania z pokrzywami, dojazd wspominać będę wyśmienicie - być może dlatego, że atmosfera w moim busie, którym zmierzałem w stronę stolicy była przedsmakiem tego, co oczekiwać miało mnie potem. Nie będę też zanudzał Was pisząc o wojażach, które odbyłem z nadspodziewanie niesamowitymi ludźmi z polskiego fansite'u Papa Roach (pozdro i powodzenia w scalaniu postów qki ;) ). Nasza wycieczka skończyła się w Empiku na Nowym Świecie, w którym odbyć się miało spotkanie fanów z zespołem. Jak okazało się był to sprytny fortel, który miał na celu "zlimitowanie" ilości osób, które mogły stanąć oko w oko z Papa Roach. Po odebraniu bileciku uprawniającego do wejścia na spotkanie (łączna pula - sto) ruszyliśmy ekipą pod Stodołę - ponieważ to tam na backstage odbyć się miał zapowiadany wieczorek zapoznawczy. Po skończonej próbie i spotkaniu z kontrowersyjnymi VIPami (wymysł agencji koncertowej zespołu, od którego Papa Roach, a raczej Coby zdystansował się potem. Ale o tym zaraz) dane nam było ujrzeć swoich idoli. Na luzie, mili i sympatycznie Jacoby Shaddix i Jerry Horton tryskali entuzjazmem i zagadywali fanów. Tony Palermo, już-nie-taki-nowy perkusista było lekko stremowany, za to Tobin Esperance totalnie zdystansowany i jakby zmulony... Ale to może tylko moje zdanie. Jeszcze tylko chwila stania w kolejce połączona z wlepianiem gał w wymarzone autografy na płycie, chóralne śpiewy największych hitów Amerykanów i Stodoła jest nasza.

Przedłużające się oczekiwanie na support - rodzimy UnSun - wypełnione było walką o jak najlepsze miejsca pod sceną i rozmowami na każdy temat. Chociaż motywem przewodnim była debata nad słusznością doboru zespołu, który miał rozgrzać publiczność. Gotyk ma się nijak do stylistyki jaką reprezentuje Papa Roach toteż różnym spekulacjom i innym konwersacjom nie było końca. Nie będę udawał w tej relacji, że gdy UnSun wszedł już na scenę to miał ciepłe przyjęcie, wręcz przeciwnie. Część osób dobrze bawiła się przy ich muzyce, ale były to głównie osoby w białych koszulach i z wypchanymi cyckonoszami ;). To jednak nerwowa atmosfera oczekiwania na gwiazdę wieczoru spowodowała nienajlepszą reakcję publiki. Sprawności Heinrichowi, Mauserowi i Vaaverowi (co za solo na perkusji!) nikt odmówić nie może! Wokal Ayi to już osobna kwestia - albo się go kocha, albo nie. W innym miejscu i czasie, przed innym zespołem atmosfera byłaby zupełnie inna. Było nie było UnSun dał przyzwoity koncert. A to że z publiki leciało "Pokaż cycki" wcale nie świadczy o muzykach, nie?...

Po niespodziewanie krótkiej chwili oczekiwanie zgasły światła, rozbrzmiały dźwięki "Days Of War" i zaczął się totalny armageddon. Dosłownie! Niżej podpisany stał pod samiutkimi praktycznie barierkami, a właściwie nie stał bo co chwilę unoszony był przez szalejącą ciżbę. Gdy intro przerodziło się w "Change Or Die" pod sceną panował głównie klimat "Or Die". Łokieć, pięść, but na twarzy, totalny ścisk, wszyscy w szalonej radości wyciągający ręce do Coby'ego. Tam pod sceną Stodoły działo się coś, co zaskoczyło wszystkich, a najbardziej muzyków Papa Roach. Już po "Lifeline" (Swoją drogą przy tym utworze musiałem ewakuować się trochę dalej jeśli mi życie było miłe. Ale nie było gdzie! Dosłownie wszędzie trwało pogo, mosh-pit czy inne szaleństwa, zwał jak zwał.) Jacoby widząc co się dzieje na publiczności zaczął dziękować polskim fanom. Chwilę potem już zapowiadał, że nie będziemy czekać znów dziesięciu lat na ich ponowne pojawienie się w naszym kraju. Gdy rzecz przemyślał na koniec gigu obiecywał już, że na pewno zjawią się u nas za rok.

"Dead Cell" jak zwykle zebrał żniwo w postaci wielu kontuzji, sińców i urazów wśród tłumu, który dziko podrygiwał do dźwięków z kultowego "Infesta". Potem nastąpiła seria smutów ("World Around You" z sympatycznymi dźwiękami gitar, "Had Enough", "March Out of Darkness" i "Scars") przerwane "...To Be Loved", które na koncertach robi furorę i "Getting Away With Murder", w którym publika śpiewała niekiedy zamiast Coby'ego. Szaleństwo trwało w najlepsze, ale samo najlepsze wciąż miało nadejść.

"This song came from my dick!" krzyknął nagle Jacoby i każdy wiedział co nastąpi zaraz. "I Almost Told You That I Loved You" obfitował w nie lada atrakcję. Ze strony publiki na scenę poleciały majtki, zaś jedną parę frontman Papa Roach założył sobie na głowę! Gdzieś w międzyczasie ubrany w polską flagę, którą też dostał od publiczności, przechadzał się po scenie. "State Of Emergency" które nastąpiło potem jest moim osobistym faworytem z tego koncertu. W wersji 10-minutowej, z solówką na perkusji i gitarowym motywem kończącym utwór zagranym przez Jerryego, z "doładowaniem" podczas refrenu (Tak prawdę mówiąc sound na gigu był niesamowity! Tak masywnego i selektywnego dźwięku na koncercie dawno nie słyszałem. Nawet "zamulacze" brzmiały strasznie gęsto i mocarnie. Rispekt dla dźwiękowców.) - miazga. Przy "Harder Than A Coffin Nail" (w wersji dłuższej niż to drzewiej bywało na koncertach) wiele emo fanek zastanawiało się co też Papa Roach nagle zaczęło grać, a najstarsi fani szaleli z radości. Ich entuzjazm uzupełniło dodatkowo przejście tego utworu w absolutnie kultowy "Blood Brothers". Jeszcze tylko "Forever", "Hollywood Whore" (znowu cała sala w ruchu!) i "Between Angels And The Insects" (w którym to publika przekrzyczała przez praktycznie cały utwór Coby'ego) i zespół zszedł ze sceny.

Pierwszy bis i zarazem najsłabszy moment koncertu. Kto wymyślił "Time Is Running Out" jako pierwszy "Encore" nie mam pojęcia, ale musiał być chyba pijany. Ale szybko zapomniałem o tej wpadce, gdy przy dźwiękach "Into The Light" cała Stodoła robiła ścianę śmierci, przy której odbijając się niczym kuleczki we flipperze, wędrowałem od ściany do ściany. "Last Resort" na koniec, czyli ostatni akt amoku na publiczności. Papa Roach ewidentnie nie chciało schodzić ze sceny po tym utworze. Zszokowani intensywnością przyjęcia przez tłum rozradowani patrzyli na publiczność, Jacoby bił nawet ludziom zgromadzonym w Stodole brawo chwaląc energetyczną reakcję i zapewniając, że jesteśmy już "Papa Roach spirit".

Ostatni akt wieczoru nastąpił godzinę po skończeniu występu przez Amerykanów. Do garstki ostatnich zapaleńców marznących na dworze wyszedł Jacoby Shaddix. Szkoda że nie pojawił się jeszcze np. wyjątkowo żwawy tego wieczoru Jerry, ale nie ma co narzekać. Wokalista pozował do zdjęć i podpisywał co mu tam wpadło w łapki zamiast pić szampana z VIPami, czym pokazał, że ma chłopina gest. Uciekając obiecał, że za rok na następnym koncercie w Polsce usłyszymy "Tightrope", miło.

Refleksje końcowe? Gdy Twoja koszulka na koncercie nie ma suchego miejsca. Gdy cały pokryty jesteś naturalnym balsamem swego własnego (i cudzego w sumie też) potu. Gdy muzycy nie mogą wyjść ze szczerego szoku obserwując reakcje fanów. Wtedy wiadomo. Dla takich koncertów po prostu się żyje.

 

Grzegorz Żurek