Blitzkrieg V Tour - 29.08.2009 - Warszawa
Szumnie zapowiadana piąta edycja "wojny błyskawicznej" - legendarnego polskiego objazdowego metal-festu wystartowała. Pierwszy bastion - Stolica - został zdobyty. W samym środku działań wojennych znalazł się nasz wysłannik.
Gwiazda Vadera - do niedawna bezsprzecznie najważniejszego polskiego muzycznego towaru eksportowego (i nie myślę tu tylko o muzyce metalowej) - ostatnimi czasy nieco przygasła. Z jednej strony niezdrowa atmosfera wokół grupy (tajemnicza śmierć wieloletniego pałkera Docenta, liczne roszady w składzie, których apogeum nastąpiło z odejściem ¾ składu, pogłoski o dyktatorskich zapędach generała Petera, podejrzenia o wywieranie zbyt dużego wpływu na decyzje lidera przez odwiecznego menadżera grupy - Mariusza Kmiołka ,czy wreszcie zamieszanie z rezygnacją zespołów Rootwater i Blindead z udziału w trasie koncertowej) i konsekwentne "aż do bólu" trzymanie się obranego przed laty stylu muzycznego, z drugiej zmasowany atak konkurentów do objęcia tytułu "numeru I nadwiślańskiej ekstremy" doprowadziły do tego, że mówiąc "król polskiego metalu" dzisiaj nie myślimy już: Piotr Wiwczarek, lecz Adam "Nergal" Darski. Trzeba przyznać, że nowy władca ma lepszy PR (DODA!!!), ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że również artystycznie zaszedł bardzo daleko - zerknijcie na ostatnie notowania OLiSu. Faktem jednak jest, że Peter to stary wyjadacz i twardy zawodnik, któremu nie straszne żadne kryzysy, gorsze koniunktury czy cierpkie słowa nieżyczliwych. Od tygodnia w sklepach dostępna jest nowa - dodajmy bardzo dobra - płyta Vadera, generał ma do dyspozycji nową armię (miłośnicy sześciu strun mogą nie kojarzyć Reyasha czy Paula, ale marka "VOGG" to przecież klasa sama w sobie) a z okładek najnowszych numerów praktycznie wszystkich polskich liczących się magazynów o muzyce rockowej spogląda znajoma twarz Piotra Wiwczarka. Machina promocyjna płyty "Necropolis" ruszyła na całego, zatem nikt się chyba nie spodziewał, że generał przesiedzi cały ten czas w fotelu przed telewizorem, zwłaszcza, że przez ostatnie lata praktycznie 4/5 roku spędzał poza domem. Nie inaczej zapowiada się również najbliższy okres - Peter zdołał zebrał dosyć pokaźną ekipę zaprzyjaźnionych zespołów i już rozpoczął swoją krucjatę pod dobrze znaną marką "Blizkrieg", której celem jest odzyskanie należnego mu miejsca (chociaż sam uparcie zarzeka się, że walka Vader - Behemoth to mit, a on sam z nikim się nie ściga). Na pierwszy ogień poszła warszawska Progresja.
Przyznaję, że nieco omamiony wyskakującymi już niemal zewsząd (Kupicha aż zgrzyta zębami) księciem ciemności i różową królową, ale także bardzo dobrym "Evangelion" zapomniałem już, jak ważny dla polskiego metalu jest Vader. I naprawdę mi głupio, bo jeszcze jakieś dwa-trzy lata temu beznamiętnie katowałem mój stareńki odtwarzacz rewelacyjnym "Revelations". Zapewne właśnie dlatego doznałem uczucia malutkiego szoku, kiedy podróżując moim ulubionym "Progresjowozem" (czytaj autobus ZTM linii 523) ze zdziwieniem odnotowywałem rosnąca z każdym kolejnym przystankiem liczbę młodych długowłosych osobników dumnie dzierżących na piersiach koszulki z napisem Vader. Przyznaję - poczułem się bardzo "swojsko", przypomniały mi się stare dobre czasy bezkrytycznego, wręcz nabożnego stosunku do metalowej muzyki i wszystkiego, co z nią związane. Tak czy siak - miło, że w mainstreamowej stolicy jadąc na koncert zespołu grającego ciężkiego rocka można poczuć się, jakby jechało się co najmniej na "jakąś" Madonnę.
Na koncert wpadłem jak zwykle spóźniony. A szkoda, bo na pierwszy ogień poszli chłopaki z stricte heavy-metalowego Chainsaw, którzy naprawdę dali czadu. Załapałem się raptem na dwa utwory, ale to wystarczyło, żeby dostrzec energię i wyjątkową radość grania. No i pomysłowość - w przedostatnim tego wieczoru, autorskim kawałku muzycy wpletli cytat z "Beat It" Michaela Jacksona w postaci solówki (oryginalnie zagranej przez Van Halena) i okazyjnie wtrąconego riffu przewodniego (oryginalnie zagranego przez Steve’a Lukathera), natomiast w finale zaprezentowali "We Will Rock You" Queenów z gitarowym podkładem z (sic!) "Paranoida" Black Sabbath. Zagrali naprawdę fajnie, niestety dla bardzo wąskiej publiczności - no cóż, taka rola "rozgrzewacza". Niewielkie zainteresowanie można tłumaczyć również faktem, że "piła łańcuchowa", pomimo mocnej nazwy niespecjalnie pasowała do reszty składu Blitzkrieg - wokalista może i miał najdłuższe na sali włosy, a nazwa kapeli jest bardzo "klimatyczna", ale Chainsaw to raczej klasyczny heavy-metal, a tego wieczoru na scenie prezentować się miała prawdziwa muzyczna ekstrema.
Drugi z suportów o wiele bardziej trafił w gusta zgromadzonej gawiedzi. Mowa oczywiście o wrocławskim Esqarial, który pomimo całej swojej progresywnej otoczki, genialnych partii gitary prowadzącej (Marek Pająk to z pewnością jeden z najbardziej niedocenionych gitarzystów solowych w naszym kraju) i w ogóle bardzo technicznego zadęcia jest przecież kapelą death-metalową. Muzycy zaprezentowali się naprawdę wyśmienicie - ujrzeliśmy mieszankę wirtuozerii muzycznej na najwyższym światowym poziomie, kilka ciekawych brzmień, niesamowitą technikę i olbrzymią energię: gitarzyści i basista są niesamowicie precyzyjnie zgrani nie tylko na płaszczyźnie instrumentalnej - główkami machali tak, jakby na ćwiczenia samego tyko ruch scenicznego poświęcili co najmniej z miesiąc przygotowań do trasy.
Muzycy Esqarial w wersji live wypadli równie znakomicie jak na swoich studyjnych wydawnictwach. Podczas swojego krótkiego występu zaprezentowali pełen przekrój swojej progresywno-deathowej twórczości, znalazło się nawet miejsce dla bardziej heavy-metalowego oblicza zespołu w postaci utworu "Requiem" (z cytatami z Beethovena) z płyty "Klassika", którym muzycy zamknęli swój występ. Szkoda tylko, że nie mieli do dyspozycji Grzegorza Kupczyka (śpiewał na "Klassice") oraz brzmienia o takiej mocy, jak występujące później gwiazdy wieczoru.
Zgodnie z koncertowym plakatem (oraz słowami Petera cytowanymi w wywiadach) jako trzeci powinien zagrać szwedzki Marduk. Wyobraźcie sobie zatem jak ogromne było moje zdziwienie, kiedy na scenie - zamiast długowłosych, umazanych na czarno-biało, przerażających skandynawów - pojawił się sympatyczny, ogolony na łyso, trochę "misiowaty" (="przy kości") jegomość ubrany w białą (sic!) koszulkę z logo Marduk. Przetarłem oczy ze zdumienia - czyżby szwedzka legenda black metalu aż tak bardzo zmieniła swoje oblicze? Jeszcze bardziej zdziwiłem się widząc 7-strunowe gitary i słysząc ze sceny język ojczysty. Po skończonym pierwszym ciosie - nawiasem mówiąc naprawdę ostrym i ekstremalnym - wszystko się wyjaśniło. Przesympatyczny osobnik okazał się liderem powracającego po dłuższej przerwie wrocławskiego Lost Soul. Wówczas przypomniałem sobie, że na plakacie drobną czcionką dopisane było "+ goście"…
A jak zagrali? Bardzo konkretnie, selektywnie i ekstremalnie. Jak dla mnie troszeczkę aż za bardzo, ale to kwestia gustu. Dla niewtajemniczonych - Lost Soul gra mocną wersję death-metalu, okraszoną bardzo potężnym brzmieniem (7 strunowe gitary są tu wykorzystywane w pełni, co przy dobrym brzmieniu - Panowie akustycy naprawdę się postarali - daje porażający efekt) i dość częstymi harcami lidera, Jacka Greckiego, po gryfie gitary (sweepy i tappingi na porządku dziennym). Najbardziej do gustu przypadł mi zagrany gdzieś pod koniec setu utwór z nadchodzącej płyty (premiera 6 października 2009), w którym bębniarz tradycyjnie tupał z prędkością bolidu Lewisa Hamiltona sprzed roku, ale w kwestii riffów było już trochę nowocześniej - zamiast standardowych szesnastek i trzydziestodwójek dało się słyszeć bardziej finezyjny, rwany groove. Ogólnie Lost Soul pozostawiło po sobie pozytywne wrażenie - publika szalała (w tym momencie sala zapełniona była mniej więcej w 70%, co ostatnimi czasy i tak wydaje się dosyć dobrym wynikiem jeśli chodzi o Progresję) a ilość machających włosami głów (chociaż uczciwie trzeba przyznać, że nie wszyscy je mieli - o włosy rzecz jasna chodzi, nie głowy) była już na tyle duża, że można było się zastanawiać, czy na scenie produkował się support, czy headliner.
Jako czwarty zaprezentował się najważniejszy z supportów - legenda szwedzkiego black metalu, zespół Marduk. I cóż ja mogę na ten temat napisać? Najpierw było ciemno, z głośników płynęła jakaś klimatyczna muzyka, gawiedź domagała się rozrywki tradycyjnym, staropolskim "NAP*****LAĆ", po czym nagle na scenę wbiegli czterej przerażający, długowłosi Panowie z bogatym, czarno-białym makijażem, pałker wystukał beat i rozległo się dzikie "RAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!"
A potem na jakieś 50 minut Progresja zamieniła się w piekło…
Motoryka, siła, potęga, dzikość, natura, agresja, zło - to jedyne określenia, jakie cisną mi się na usta w związku z setem Marduka. To, co ujrzały moje oczy, względnie usłyszały uszy można nazwać tylko jednym słowem - RZEŹNIA. Nie rozumiem tej muzyki, przepraszam - nie moja działka. Na pewno za to zrozumiała ją publiczność. Sala była wypełniona po brzegi, każdy, kto miał głowę (więc w zasadzie wszyscy, chociaż w całym tym zgiełku zacząłem się zastanawiać, czy ktoś przypadkiem jej nie zgubił) machał nią do upadłego. Zacząłem się wtedy zastanawiać, czy przypadkiem zgromadzeni nie przyjechali tutaj właśnie dla zespołu Marduk? Jak miało się później okazać - mocno się nie pomyliłem…
Wokalista Marduk rządził tej nocy. Po prostu dyrygował tłumem - na jedno jego skinienie do góry wznosił się las rąk układający się w charakterystyczne "różki". Fani zgotowali gościom ze Skandynawii iście królewskie powitanie - w rewanżu pod koniec koncertu frontman wyraził swój ogromy szacunek dla "POLISH WARRIORS" kurtuazyjnie informując zgromadzonych, że w nagrodę mają okazję jako pierwsi usłyszeć kawałek z nadchodzącej płyty. I o dziwo utwór okazał się w miarę przystępny - owszem, rozpoczęli zabójczo, ale gdzieś w całym tym zgiełku wyłonił się w miarę przyjemny, nieco thrashowy riff i możliwy do przełknięcia refren (nie napiszę chwytliwy, bo Marduk ma się do chwytliwości tak, jak Nergal do Pana Nowaka z Ogólnopolskiego Komitetu Obrony przed Sektami) zbudowany z przyjemnie brzmiącej sekwencji płynących akordów.
Publika pokochała Marduk od pierwszego wejrzenia. W zamian otrzymała wysokoenergetyczny występ i prawdziwe zaangażowanie zespołu. Nie dostała tylko jednego - bisu. I nic dziwnego. Za chwilę na scenie pojawić się miał gospodarz i główna gwiazda w jednym, tymczasem zgromadzeni fani wyglądali już, jakby przejechał się po nich 10 tonowy walec.
Przerwa przed koncertem Vadera trwała naprawdę długo. W międzyczasie odsłonięto płachtę z logo, wystawiono statyw do mikrofonu Petera w kształcie kręgosłupa z vaderowskim pentagramem (czy tam hexa-, albo heptagramem - nigdy nie zadałem sobie trudu, żeby policzyć) i rozstawiono olbrzymi, wieloelementowe (bogaty zwłaszcza w różnej maści talerze) zestaw perkusisty, który wespół z ekipą techniczną dopieszczał brzmienie przez około 25 minut. Pod sceną stało się natomiast coś nieprawdopodobnego - przerzedziło się. Z początku pomyślałem - zapewne wyszli się przewietrzyć/napić. Niestety - jak miało się później okazać, część już nie wróciła.
Po długiej przerwie i licznych wyrazach zniecierpliwienia ze strony zgromadzonych (po raz kolejny gromkie "NAP*****LAĆ") zgasły światła, a na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru. Zaczęli od świetnego, nieco thrashowego "Devilizera" z nowej płyty. Wspaniały, mocny otwieracz, selektywne, soczyste brzmienie (szkoda, że ktoś poskąpił takiego soundu produkującemu się jakieś 2,5h wcześniej Esqarialowi) i doskonała promocja nowego wydawnictwa - nic w tym dziwnego, w końcu po to jedzie się w trasę, żeby prezentować nowy materiał. I rzeczywiście - wybrzmiało tego dnia jeszcze trochę akordów z "Necropolis" - m.in. "Rise Of The Undead" oraz "Impure" poprzedzone dosadną, acz słuszną uwagą na temat wydawcy, który pomimo siedmiu długich dni, jakie upłynęły od premiery wciąż nie zatroszczył się o jej dostawę do wielu sklepów.
Peter nie zapomniał oczywiście o starszych fanach - usłyszeliśmy m.in. "Silent Empire" z "De Profundis" i stareńkich "Tyranów Piekieł" (wypadło naprawdę genialnie, zwłaszcza growl po polsku). W przerwie przed "Testimony" z "Ultimate Incantation" Peter zabawił się w wyszukiwanie ludzi w koszulach z okładką debiutanckiego albumu. Zauważcie, że napisałem "w przerwie" - tych przerw było niestety trochę za dużo, muzycy stopowali grę mniej więcej co trzy kawałki chowając się za sceną, co niestety trochę burzyło klimat koncertu. Niestety, jeszcze bardziej klimat burzyli zgromadzeni - przez pierwsze trzy utwory na sali było jeszcze około 80% osób spośród obecnych na koncercie Marduk, potem, podczas przerwy nagle przerzedziło się tak niemiłosiernie, że aż zrobiło mi się głupio, że Warszawa tak traktuje Petera i spółkę. Zdziwił się również Peter - podczas jednego z antraktów zachęcał fanów do walki gromkim "Śpicie?". Niestety - niewiele głosów starało się go wyprowadzić z błędu. Na szczęście zespół nie zraził się tym zbyt mocno, a przynajmniej nie dał po sobie tego poznać - muzycy dali z siebie wszystko i pokazali, co to znaczy "wylewać z siebie siódme poty" - po prawym łokciu Petera non stop ciekły hektolitry. Niesamowity widok - na scenie naprawdę musiało być gorąco.
Koncert trwał raczej krótko, ale może mi się tylko tak wydawało, bo bardzo długo na nich czekałem. Ostatecznie to przecież death-metal - taki koncert nie może trwać dwóch godzin, bo wszyscy w koło podostawaliby chyba zawału.
Bisowali raz - ze sceny poleciało jeszcze "This Is The War". Niestety - nie zagrali mojego ulubionego ostatnio "When The Sun Drowns In Dark". A szkoda. W wywiadach Peter mówił, że to takie swoiste zamknięcie bram "Necropolis", więc byłem pewien, że nada się na zamknięcie setu. Na szczęście "This Is…" zabrzmiało równie świetnie. Po gromkim aplauzie zgromadzonych (których niestety nie zostało już za dużo) muzycy pojawili się jeszcze raz dziękując i kłaniając się fanom. Za instrumenty już niestety nie chwycili.
29.09.2009r. Vader zagrał naprawdę dobry koncert. Nowy skład okrzepł już całkowicie, muzycy grali tego wieczoru jak sprawny, sprawdzony mechanizm. I szkoda jedynie, że nie wszyscy to docenili. Dlaczego? Trudno jednoznacznie określić, nie zamierzam nikogo oceniać, niemniej jednak część osób nagle wykruszyła się. Wygląda na to, że duża część zgromadzonych jako gwiazdę wieczoru potraktowała zespół Marduk. Możliwe również, że po tak intensywnej dawce ekstremalnego grania (cztery zespoły, w tym dwa bardzo ekstremalne) nie mieli już po prostu sił na danie główne. Ja natomiast jestem zadowolony, czekałem właśnie na Vadera i się nie zawiodłem. Nawet pomimo tego, że nie zagrali moich ulubionych kawałków.
Na koniec mała dygresja - żarcik spod baru. Stojąc sobie w kolejce usłyszałem następującą wymianę zdań:
Klient #1: "Poproszę Królewskie" (usłyszałem co innego, ale było głośno, więc pomyślałem, że się przesłyszałem)
Barman: "Ok. Jedno Królewskie"
Klient #2 (siedzący przy Barze): "Hehe, usłyszałem Kur****skie"
Klient #1: "Bo tak powiedziałem :D"
Klient #2 prawie spadł z krzesła.