Hard Kicking Fest - 10.08.2017 - Warszawa

Nazywanie koncertu trzech kapel festiwalem, to lekkie przegięcie, choć z drugiej strony tak fenomenalnej frekwencji mogliby pozazdrościć organizatorzy wielu imprez odbywających się w tym terminie.
W środku lata, w środku tygodnia między kilkoma polskimi festiwalami i w czasie, gdy w Czechach odbywa się Brutal Assault, wyprzedać największy klub koncertowy Stolicy to niemałe osiągnięcie, tym bardziej, że występ Architects w towarzystwie While She Sleeps i August Burns Red pierwotnie miał odbyć się w małej Proximie.
Dość jednak o warunkach atmosferycznych czy stumetrowej kolejce do drzwi klubu, ambaras zaczyna się od krótkiego setu While She Sleeps. Muzycy z Sheffield wypuścili w tym roku kandydata do miana najlepszej metalcore'owej płyty ostatnich lat, a wszystkie single z krążka są petardami, o jakich marzą hardcore'owi brutale, melodyjni czarodzieje gitary oraz wszyscy, którzy po prostu lubią posłuchać dobrze skomponowanych utworów. Nieważne, czy twórcy nieśmiertelnego "Crows" łoją w najlepsze, czy spuszczają z tonu dając przy tym popis wokalnych możliwości gitarzysty Mata Welsha - robią to w sposób tak naturalny, a zarazem profesjonalny, że aż trudno uwierzyć w istnienie tak fajnej ekipy. Zaczynali od życia na kredyt i kucia żelaza w social mediach, dziś potrafią zagrać u nas trzy razy na różnych eventach i wypadać nie gorzej niż główna gwiazda wieczoru. Mało tego, sądzę, że w wielu przypadkach są w stanie przyćmić niejednego "giganta", a arsenał hitów ku temu potrzebnych mają aż nadto bogaty. Sześć piosenek, jakie złożyły się na set Brytyjczyków pozostawiło spory niedosyt. Ilekroć miałem okazję być na ich koncercie pozostawałem niemal zauroczony profesjonalizmem i potęgą wykonania, ale z sali wychodziłem rozczarowany. Chciałbym więcej i w chwili kiedy piszę te słowa While She Sleeps grają w Krakowie swój pierwszy headline show. Zazdroszczę wszystkim, którzy zrobili sobie after w grodzie Kraka.
Wracając do samego występu, ciężko o naprawdę dobry sound w Progresji. Dotyka to największych, od Rise Against po Enter Shikari, a nawet Machine Head, zespół stworzony do grania w tak dużych salach. Nie inaczej było tym razem i dotyczy to całej trójki bohaterów wieczoru. Czasem nie domagały gitary, innym razem gubił się (główny) wokal, ale co wnoszę po reakcjach publiczności, nie miało to większego znaczenia. Przy "Brainwashed" zrobił się taki zaduch, jakby w środku blisko dwutysięcznego tłumu ktoś rozpalił ognisko, a przy puszczonym w hołdzie dla Chestera Benningtona "One Step Closer" brakowało tylko iskry aby odpalić drzemiący w ludziach trotyl. Apogeum to odśpiewane i wybiegane przez większość sali "Hurricane", będące zwiastunem przyszłego kierunku zespołu. Jeśli Brytyjczycy będą pisać takie refreny, dalsza kariera gwarantowana.
Numer dwa imprezy, mój osobisty faworyt i zespół, od którego w okolicach 2005 roku zaczynałem słuchać metalcore'a, to August Burns Red. Sympatyczni chrześcijanie gościli u nas wielokrotnie, za każdym razem dając przy tym popis fenomenalnych umiejętności, połączonych z bezbłędnym wykonaniem i doskonałą charyzmą. Koncert w stolicy był jednym z przystanków na trasie celebrującej dziesięciolecie jednego z kamieni milowych tej muzyki, albumu "Messengers". Młodsza część publiczności, znająca raptem ostatnie dwie, trzy płyty Architects, mogła zobaczyć jak grało się taką muzykę przed elektronicznymi wtrętami, inkorporowaniem post-rockowych patentów, a przede wszystkim, przed erą djentu. Ujmując temat inaczej, kto żyw ten doświadczył prawdziwej chłosty, bowiem drugi album muzyków z Lancaster to kwintesencja agresywnego metalcore'a. Podana mimo wszystko w sposób przystępny, przede wszystkim dzięki zdolności do pisania urozmaiconych zaszytym melodiami utworów, ale co najważniejsze, stanowiąca pomost pomiędzy niemal thrashową młócką, a nowoczesnym metalem, pełnym technicznych wygibasów i breakdownów opartych na potężnym brzmieniu eksploatowanego do granic możliwości talerza chinki. Niestety, w związku z mocno towarzyskim charakterem wydarzenia nie obejrzałem całego występu Amerykanów, co okazało się zbawienne, bowiem chwilę po zmianie sprzętu nieświadomie znalazłem się w samym centrum młyna...
Jeśli miałem ruszyć w młyn, to tylko na Architects, gdyż już od pierwszego "Nihilst" aż po "C.A.N.C.E.R" czy wieńczące set "Gone With the Wind", spinające klamrą cały festiwal blastów, breakdownów i zmieniających się jak w kalejdoskopie emocji, publiczność nie dawała mi (i muzykom) chwili na oddech. Nie wiem, kto był bardziej zadowolony z występu, otumaniony wręcz tłum, czy pięcioosobowa duma Brytyjskiego metalu, w każdym razie warto było w drodze na ten gig stać blisko godzinę w szczerym polu w Skierniewicach, kisząc się w 10 osób w przepełnionym przedziale, aby doświadczyć tak spektakularnego show. Na maxa wyluzowani goście zagrali cholernie wymagający i trudny techniczne koncert, a ukrop jaki panował w Progresji wcale im nie pomagał. Pomyśleć, że kilka lat temu promotorzy bali się bookować takie kapele. Ciężko nie pisać o tym koncercie w samych superlatywach, ale jeśli puścimy w niepamięć problemy z brzmieniem, czy panującą w całym klubie wrzawę, ponad godzina spędzona z Architects była najlepszym i najciekawszym wydarzeniem lata. Oczywiście, gdyby w tym samym czasie w Krakowie nie wieńczył żywota The Dillinger Escape Plan... Zależnie od tego, kto gdzie był, właśnie tak wyglądał koncert sezonu.
Grzegorz Pindor