Jessie Ware - 27.07.2017 - Warszawa

Relacje
Jessie Ware - 27.07.2017 - Warszawa

Nie ukrywam, że jestem wybredny jeśli chodzi do wokalistki (nieważne czy to metal, czy pop) i bardzo wybiórczo i z dużym dystansem podchodzę do kolejnych rewelacji na rynku.

Jedną z nich, w pełni zasłużoną i (dla mnie) wyjątkową (tuż obok m.in. Florence) jest brytyjska piosenkarka Jessie Ware, którą miałem już okazje kilkukrotnie oglądać w stolicy. Nieważne, czy był to koncert na niemal wyprzedanym Torwarze, mniejszy, plenerowy występ pod Pałacem Kultury, czy wreszcie dość intymny, ale napakowany emocjami gig w klubie - zawsze bawiłem się świetnie. Co prawda, zabawa w odniesieniu do dość nostalgicznej, pełnej romantycznych uniesień twórczości Jessie, pasuje jak pięść do oka, ale ręczę, że tak było. Zwłaszcza w miniony czwartek w Teatrze Palladium.

Miejsce wydarzenia, dość osobliwe, nadaje się raczej na mniejsze koncerty, choć, jak sięgam pamięcią, to i Hurts tu gościło i Palladium sprawdził się wówczas idealnie. Zapewne gdyby czwartkowy występ Brytyjki przenieść do Progresji, nie byłoby ani wstydu ani być może nawet wolnego miejsca. Dawno nie widziałem, aby w środku tygodnia, w dodatku na niekoniecznie "rozrywkowym" evencie pojawiła się tak liczna publiczność, ale to świadczy przede wszystkim o ogromnej sympatii polskiej publiczności do skromnej Jessie, a także o głodzie muzyki samej w sobie. Tej było niemało, w tym kilka premierowych kompozycji, a wszystko zaczęło się od…

dość enigmatycznego początku (mały chaos na scenie, za cicha gitara) i zaskoczenia związanego z pokaźną jak na live band gwiazdy ilością muzyków na scenie. Już na chłodno, kilka dni po sztuce uważam, że drugi perkusista był całkowicie zbędny, a w partiach, w których starał się wprowadzić orientalny posmak (djembe, conga) wychodziło mu to po prostu słabo. Nie wiem, czy zagości w ekipie na stałe, ale z nowych personalnych nabytków, najsensowniejszą postacią jest śpiewająca i grająca na klawiszach Fionne, bez której momentami byłoby naprawdę kiepsko. Gwiazda wieczoru emanowała energią, czarowała charyzmą (bez ceregieli i taniej kurtuazji), a chwilami jej wokal ustępował partiom reszty muzyków, co przekładało się na naprawdę interesujący efekt. Na tle sześcioosobowego składu najbardziej w pamięć zapadł mi nie wspomniany ekstra bębniarz, co kojarzący się z metalowym brzmieniem, piekielnie wysoko nastrojony werbel. Nie sądzę, aby było to celowe zagranie, ale żeby stawiać na taki atak i głośność w popie?!


Występ złożył się z siedemnastu kompozycji, paru nowości, jednego coveru ("That’s All I Want From You" - który notabene znajdzie się na nadchodzącej płycie artystki) i kilku wpadek. Sama zainteresowana otwarcie mówiła o tym, że zdarza jej się wypaść kiepsko, zwłaszcza w premierowym wykonaniu singla "Midnight", zwiastującego trzeci krążek Jessie, ale żeby zaśpiewać nowy utwór dwa razy, bo nie dała rady… To ci niespodzianka. Swoją drogą dobrze, że usłyszeliśmy ten numer dwukrotnie, ponieważ publiczność podłapała nie tylko mocny rytm zaskakująco pogodnej kompozycji, co szybko włączyła się do wspólnego śpiewania. I tu wielkie brawa dla naszej (głównie damskiej) widowni. Serce raduje się kiedy ludzie nie stoją jak kołki i poza brawami są w stanie pokazać swoje oddanie. "Devotion", "Tough Love" czy mój faworyt "Wildest Moments" zgodnie odśpiewało kilkaset gardeł, a mniej utalentowani panowie z tyłu, dali prawdziwy popis kakofonii, wzbudzając przy tym salwy śmiechu i empatii wśród bardziej rozeznanych w temacie. Tak czy owak, zabawa (!) była przednia, bez pirotechniki, szalonych świateł, po prostu w towarzystwie dobrej muzyki i niebywałej osobistości na scenie. Skromnej, pełnej życia, łaknącej wrażeń… i polskiej wódki! Nie ma się co dziwić, czysta w towarzystwie takiego głosu smakuje naprawdę wyśmienicie.

Grzegorz Pindor