Asking Alexandria - 28.03.2017 - Warszawa
Nie ukrywam, że miło zaskoczyła mnie wieść o wyprzedaniu koncertu jednego z filarów metalcore'a, tym bardziej na ponad półtora miesiąca przed datą wydarzenia.
To w sumie dziwne, bo poprzednie wizyty Asking Alexandria - zarówno na Orange Warsaw Festival jak i w Progresji, nie przyciągnęły dzików tłumów, a tu proszę, lokal średniej wielkości pełny. Rzeczywistość pokazała że Proximę można było zapełnić dodatkowymi duszami... tylko po co? Kilka setek w studenckim lokalu wystarczy...
Podobnego zdania były chmary nastoletnich fanów międzynarodowego kolektywu. Twórcy hitów "Death of Me" czy "Not the American Average" cieszą się u nas popularnością, o jakiej chyba nie śnili, a wszystko to za sprawą powrotu na łono grupy Danny'ego Worsnopa - pierwotnego wokalisty formacji. Zastępujący go do niedawna Denis Shaforostov najwyraźniej zostawił chłopaków w dużej potrzebie, bo dawne waśnie nagle odeszły w niepamięć, a rock'n'rollowy tryb życia ustąpił profesjonalizmowi. Wnosząc po tym, jak przynajmniej muzycznie rozwinął się Worsnop (country, hard rock) kupuję go nawet w roli sesyjnego muzyka. Dzięki takiemu zabiegowi grupa zarobi kolejne dolary, a fani (czy raczej fanki) będą zadowolone.
Nim słów kilka o secie AA, moment refleksji nad supportami. Dziwaczny dobór brutalnych deathcore’owców Bohemian Grove i stojącego na stylistycznym rozdrożu The Word Alive, nijak miał się do materiału prezentowanego przez lidera trasy, aczkolwiek z punktu widzenia czysto marketingowego, zarówno z impetem wkraczający na rynek Brytyjczycy jak i niemal "weterani" ze Stanów byli strzałem w dziesiątkę. Reakcje publiczności, gotowej na maksymalne wykorzystanie czasu wolnego w środku tygodnia świadczyły o pełnym zagospodarowaniu potencjału obu ekip, a skandowanie nazw, nieustające circle pity i ściany śmierci dowiodły, iż nawet gdyby na scenie grał przeciętny band z Polski, zabawa trwałaby w najlepsze.
Deathcore prezentowany przez Anglików z Bohemian Grove mógłby się podobać, ale dziesięć lat temu, kiedy blasty + klawisze i gutturale robiły na kimś wrażenie. Swoją drogą, kiedy myślę o drugiej fali deathcore’a (Rose Funeral, Molotov Solution itd.), to w głowie kołaczą mi się myśli, że nawet jeżeli nie były to wybitnie odkrywcze ekipy, poziom wykonawczy (wtedy!) w porównaniu do tego, co i jak gra się obecnie, był znacznie wyższy. Ergo: pomimo dobrego kontaktu z publiką i szczerych chęci zdominowania Proximy, Bohemian Grove przegrali z kretesem, nie z tłumem, nie z krytycznie nastawioną prasą, ale raczej z nieogarniętym akustykiem, który położył cały set, doprowadzając do tego, że z głośników wylewała się magma zamiast death metalu.
Rzecz miała się inaczej, niecałe trzydzieści minut później, kiedy deski Proximy okupowali podopieczni Nuclear Blast z The Word Alive. Stylistycznie zgoła odmienne granie, wykonawczo przepaść, a produkcyjnie chyba najlepsze show wieczoru. Nie jestem zwolennikiem opierania całej twórczości na klawiszach, tym bardziej, że od czasu odejścia z grupy perkusisty Luke’a Hollanda, który dbał o to aby instrumentalnie działo się jak najwięcej, postawiono zdecydowanie za duży nacisk na, nazwijmy to, epickość. Jestem to (poniekąd) w stanie zrozumieć, bo tak kreatywnego muzyka ciężko zastąpić, a zapędy w stronę (mniej lub bardziej) filmowego oblicza były słyszalne znacznie wcześniej. Nie oszukujmy się jednak, The Word Alive to tylko, albo aż, całkiem znośny metalcore, stanowiący dobre uzupełnienie i tak szerokiego gatunku, ale żeby bić przed nimi pokłony? Nie za bardzo. Moje zdanie ma jednak najmniejsze znaczenie, gdyż grupa regularnie odwiedza nasz kraj i odnoszę wrażenie, że z każdą wizytą ich popularność rośnie.
Punktualnie o 21:20 na scenie pojawili się Anglicy z Asking Alexandria przywitani owacją godną prawdziwych gwiazd rocka, piskami i kilkoma latającymi biustonoszami. Set rozpoczęli z impetem, aczkolwiek dobór utworów, dokładnie ten sam co noc, nie budził zachwytu. Poza Dannym, który jak sam przyznał, robi to dla funu i kasy - bez jakichkolwiek permanentnych zobowiązań wobec reszty kolegów, formacja prezentowała się trochę słabo. Nie żeby brzmieniowo było źle, ale po prostu, nie widziałem chemii między muzykami, co nie rokuje na przyszłość, tym bardziej, że za kilka miesięcy panowie wypuszczą kolejny studyjny album. W dodatku czerstwe żarty i dość dziwaczna polemika pomiędzy Benem Brucem a Worsnopem była godna politowania.
Setlista składał się z czterech kompozycji z każdej z trzech płyt nagranych z Dannym, a największy aplauz wywoływało wykonanie nie "Death of Me" (bez growli), co hitów pokroju "Not The American Average" czy "The Final Epiode". Biorąc pod uwagę dość intensywne tempo całego koncertu, nie dam sobie jednak głowy uciąć, czy aby na pewno odegrali wszystkie dwanaście numerów. Przez moment byłem w młynie, w którym po raz pierwszy widziałem tak dużą ilość dziewczyn, a służby ratownicze (sic!) miały ręce pełne trochę niepotrzebnej roboty (kilka omdleń, parę wybitych palców). Szalona impreza? Owszem, choć czysto muzycznie mogło być lepiej. Na pewno wścieklej, bo zwalnianie tempa dla ballady "Moving On" było wymuszonym wyciskaczem łez, kompletnie dewastującym rytm koncertu.
Dlaczego nie wyszedłem z klubu zadowolony? Może dlatego, że nieco wyrosłem z takich dźwięków, a może z powodu czysto towarzyskiego charakter wydarzenia. Poza tym wszyscy wiemy, że Proxima to jedno z najmniej "brzmiących" miejsc w całej Warszawie. W tej materii polegli nawet najwięksi, z Parkway Drive włącznie i nie zapowiada się na to, aby kiedykolwiek było lepiej. Mimo dobrego, choć niepotrzebnie przerywanego dziwnymi gadkami show Asking Alexandria, następnym razem proszę o zmianę klubu.
Grzegorz Pindor