Sabaton, Accept - 3.03.2017 - Kraków
Kolejne święto heavy metalu za nami. Kto jeszcze parę lat temu wieszczył rychły koniec klasycznego grania, ten już wie, w jak dużym był błędzie.
Nieistotne, czy mówimy tutaj o wojennych zapędach głównych bohaterów krakowskiego wieczoru, czy o sztukach gigantów pokroju Helloween, Stratovarius, Blind Guardian, czy Hammerfall.
Przeniesienie koncertu z Hali Wisły do krakowskiej Tauron Areny zapowiadało znacznie większą frekwencję, być może przewyższającą wszystkie dotychczasowe. Gdyby to było możliwe (w ten weekend obywały się mistrzostwa Intel Extreme Masters), koncert mógłby z pewnością odbyć się w katowickim Spodku, gdzie 3 - 4 tysiące wiernych fanów znalazłoby dla siebie schronienie, czyniąc z najpopularniejszego budynku na Śląsku prawdziwą mekkę heavy metalu. Biorąc pod uwagę dobrą akustykę wyremontowanego obiektu wierzę, że support w postaci Twilight Force mocno by na tym skorzystał.
Doceniam koncept, kostiumy, luz i spontaniczność - tego zdecydowanie na tej scenie brakuje - niestety podopieczni Nuclear Blast brzmieniowo polegli z kretesem. Taka rola otwieracza, ale w gąszczu świdrujących solówek, opętańczej gry perkusisty i potężnej dawki symfonicznych pasaży, słyszałem jedynie wokale. Falset pierwsza klasa, ale co z tego skoro tak intensywna muzyka po prostu nie zabrzmiała.
Giganci heavy metalu z Accept zniknęli z mojego radaru w chwili ostatecznego rozbratu z Udo, i po tym koncercie wiem, że był to błąd, a ostatnie albumy zespołu szybko muszą zasilić moją kolekcję. Potężna produkcja, perfekcyjnie zgrane światła i pięciu kolesi mocno po pięćdziesiątce, którzy - gdyby tylko mogli - skruszyliby mury Areny. Dawno nie widziałem tak dobrego koncertu. Zgadzało się wszystko - brzmienie, niszczący swój wielki zestaw perkusista, Wolf w formie i świetny kontakt z publicznością. Nie odczułem braku ikonicznego łysola za mikrofonem, a Mart Tornillo, choć przez większą część koncertu pozostawał w cieniu lidera Accept, pokazał, że ma głos ze stali. Usłyszeliśmy m.in. "Restless and Wild" (od tego numeru ochrona zaczęła mieć ręce pełne roboty), "Metal Heart", "Fast as a Shark" czy "Balls to The Walls", a nowsze kompozycje dobrze wpisały się w klimat koncertu. Gdyby tylko okrasić występ Niemców choćby subtelną pirotechniką, byłbym jeszcze bardziej zadowolony.
Na Szwedów czekaliśmy niecałe trzydzieści minut. Intro w postaci coveru "Into The Army Now" dobrze wprowadziło w klimat i… z jednej strony zadziała się magia, zjednoczenie pokoleń i pokaz wiary w heavy metal, a z drugiej, trochę karykaturalne show, pełne śmiesznych póz Joakima Brodena i niekończącego się skandowania hasła "jeszcze jedno piwo". Zwyczaj zapoczątkowany na czeskim Masters of Rock dziwnym trafem wybitnie przyjął się w Polsce i próżno szukać osób, które kojarzyłyby, skąd tak naprawdę wziął się ten motyw. Słusznie zauważył lider grupy, że na całym świecie publiczność skanduje nazwę kapeli, a tylko u nas woła na piwo. Zachcianki kilku tysięcy gardeł spełniał nowy gitarzysta Tommy Johansson, a o rytm dbał pałker Twilight Force, który walił w zestaw w zastępstwie spodziewającego się dziecka Hannesa van Dahla. Swoją drogą, po tym gigu uważam, że super szybki młodzian powinien zadomowić się w zespole na dłużej, bo grał z siłą, impetem i kreatywnością, porównywalną z Snowym Shaw, który też zaliczył taki epizod.
Dziesięcioletnia metamorfoza Sabaton, od chłopaków grających w Loch Nessie dla 70 osób, do kapeli która nierzadko przyćmiewa występy Iron Maiden, a na pewno obecnie sprzedaje więcej płyt niż niejeden "gigant", to rezultat naprawdę ciężkiej pracy, wielu wyrzeczeń i wstrzelenia się w pewną, odradzającą się niszę. Tego im nie odmówię, ale czuć w tym trochę bufonady i zadęcia.
W kontekście koncertów Sabaton nie martwi mnie jednak brzmienie czy kondycja samej kapeli, wszak są to bardzo sprawni muzycy, ale fakt, iż w ciągu nie tak długiej kariery stosunkowo szybko dorobili się zbyt pokaźnego arsenału hitów, z czego wiele dobrych piosenek szybko odeszło w niepamięć, a kto słyszał w Katowicach "Rise of Evil", czy "Wolfpack" nie mówiąc o strzałach pokroju "The Price of A Mile", ten wie o czym mówię. Nie rozumiem, dlaczego kompletnie pomija się materiał z "Attero Dominatus", a z bodaj najlepszej płyty "The Art Of War" zespół odgrzewa raptem jeden numer. Tak już jednak jest, że im więcej utworów, tym trudniej o setlistę. Mimo to, uważam, że zestaw przygotowany na ten tour (a były wyjątki w poszczególnych krajach) był dobry, może poza toporną "Shiroyamą" na bis.
Co na plus? Niezmordowane gardło lidera Sabaton, akustyczne, intymne i podniosłe wykonanie "The Final Solution" i oczywiście nasza publiczność. Pomijam manifestowane przy każdej okazji symbole NSZ, Polski Walczącej itd. Czy aby na pewno koncert Sabaton to dobre miejsce aby to pokazywać? Nie wiem, ale skoro zespół sprzedaje nawet polskie flagi ze swoim logo, to coś jest na rzeczy. Scenę w niektórych miejscach udekorowano wiadomym symbolem i czuję w tym tanią zagrywkę, zamiast chęć oddania hołdu dobrej sprawie. Miało być jednak o pozytywach - pisałem o tym nie raz, Polska kocha takie koncerty a nieustanne ściany śmierci, crowdsurfing i pokaźny circle pit były tego najlepszym dowodem.
Zdjęcia: Robert Wilk
Tekst: Grzegorz Pindor