Persistence Tour - 19.01.17 - Warszawa

Relacje
Persistence Tour - 19.01.17 - Warszawa

Na początku chciałbym podziękować krakowskim organizatorom Persistence Tour, albowiem był to najlepszy klubowy koncert organizowany przez Knockout Productions, i zapewne nie zmienię zdania, przynajmniej dopóki nie ściągną ponownie Lamb of God i In Flames.

Dla tych, którzy nie wiedzą, Persistence Tour to obok Rebellion największa europejska trasa skupiająca artystów z okolic hardcore/punka/metalu. Ojcowie chrzestni trasy "dla dzieci“ Impericon regularnie nawiedzają nasz kraj, i tym razem pakiet składający się ze ścisłej czołówki takiego grania nie mógł ominąć stolicy. W skład tegorocznej stawki weszli pionierzy crossover i hc/punka - Agnostic Front oraz Suicidal Tendencies, weterani metalcore’a z Walls of Jericho, mistrzowie thrash/crossover z Richmond - Municipal Waste, legenda nowojorskiej sceny hardcore Burn, młokosi z Mizery oraz rzadko koncertująca ekipa Down To Nothing, będąca jednym z licznych pobocznych projektów muzyków Terror.

Na pierwszy ogień poszli muzycy Mizery. Jest w dzisiejszej scenie hc coś wyjątkowego, i bynajmniej nie jest to kurczowe trzymanie się retro, co fascynacja thrash metalem. Jeśli posłuchacie nagrań Higher Power, Guilt Trip, Judiciary czy Fury - zrozumiecie o co chodzi. Mizery, jak się okazało, nie jest zespołem gotowym do gry na tak dużych scenach, a ponieważ otwierali koncert, zabrzmieli jak trzecio, a nawet czwartoligowy, dopiero raczkujący band. Dziwne, bo jak na takich wariatów powinno być lepiej (a było by znacznie ciekawiej, gdyby zagrali "Fire“ Hendrixa). Niestety rozczarowali, nie tylko soundem, ale również brakiem werwy i pomysłu na siebie. Może, gdyby tak dokooptowali drugie wiosło - kto wie?

Po Mizery dość szybko zainstalowali się giganci inteligentnego hc  - Burn. Nie będę ukrywał, że był to główny powód (poza ST), dla którego przyjechałem do Warszawy, i nie zawiodłem się. Nigdy dotąd nie użyłem takiego wyrażenia w odniesieniu do zespołu czy koncertu, ale niewątpliwie jest to jeden z najbardziej inspirujących aktów na ziemi. W nieco odświeżonym składzie (perkusista) przyłoili gęsto, mocno z charyzmą i luzem, czego powinni im pozazdrościć wszyscy wykonawcy wieczoru. Zresztą, bez wątpienia lwia część Persistence Tour jeśli nie wychowała się na nagraniach tego zespołu, to debiut z pewnością ma w kolekcji i wraca do tych nagrań z należytą czcią. W latach '90, nie było drugiego tak błyskotliwego zespołu, tak fantastycznej ekipy łączącej naprawdę stymulujący przekaz z brzmieniem z pogranicza metalu, jazzu i szybkiego hardcore’a. Gig w stolicy utwierdził mnie tylko w tym przekonaniu, a nowe numery z EP "From The Ashes“, choć nie tak intensywne jak choćby materiał z "Cleanse“, zwiastują kawał naprawdę przyzwoitego grania. Jeśli pozostaną w tak wyśmienitej formie (zwłaszcza fizycznej) i wciąż będzie im się chciało, jestem spokojny o przyszłość tego bandu. Jeden z nielicznych reunionów, który ma sens.

Numer trzy i pierwszy gig z prawdziwego zdarzenia. Down To Nothing nie są w Polsce ekipą nieznaną. Owszem, są młodszym bratem Terror (swoją drogą, dzień później w Pogłosie grało Piece By Piece, kolejny side project), ale energią chyba ich przebijają. Zresztą, uważam, że brak Terror w składzie tej imprezy to wynik dalszych problemów Scotta ze zdrowiem, więc za mikrofon pewnie chwyciłby (jak robi to od wielu miesięcy) David Wood, stąd zarówno stylistycznie, pod względem prezencji i brzmienia, na scenie oglądaliśmy trochę mniej poważny Terror. Był to pierwszy tak dobrze nagłośniony gig wieczoru, a ostatecznie drugi lub trzeci ze wszystkich wystepów, więc coś było na rzeczy. Życzę sobie i Wam, abyście mieli okazje zobaczyć Down To Nothing na festiwalu lub w którymś z europejskich klubów, materiał z wydanego w 2013 roku "Life On the James" w połączeniu z kilkoma strzałami z "The Most" i "Splitting Headache". To kawał pierwszorzędnego łomotu, za który publiczność dziękowała kolejnymi circle pitami i (w końcu) stage divingiem.

Następni w kolejce to "mali giganci" thrash/crossover Municipal Waste. Twórcy "Hazardous Mutation" i "The Art of Partying" niefortunnie nie mieli swojego dnia. Co z tego, że byli wyluzowani, gotowi do szturmu i cholernie precyzyjni, skoro niecałe trzydzieści minut z najbardziej rozrywkowym bandem na ziemi zostało położone przez ścianę dźwięku, z powodu której kolejne próby identyfikacji utworów zdane były na porażkę. Dopiero pod koniec, przy absolutnie genialnym "Unleash the Bastards", sprawa uległa znaczącej poprawie, ale wówczas gig Tony’ego Tempesta i spółki dobiegał końca. Fani retro thrashu nie szczędzili grupie pochwał, co rusz wskakując na scenę i wyrywając mikrofon liderowi.

W najśmielszych wyobrażeniach nie sądziłem, że kolejne trzydzieści minut z Walls of Jericho uznam za najlepszy metalcore’owy gig, jaki widziałem w ciągu ostatnich paru lat. Nie Architects, nie August Burns Red, nie Parkway Drive i nie moi ulubieńcy z Enter Shikari, a Candace Light i spółka spuścili wszystkim łomot, jakiego w zeszłym roku nie doświadczyłem nawet na gigu zjednoczonego Despised Icon. Absolutnie najlepiej nagłośniony band wieczoru, kwintesencja agresji, dynamiki i chęci zniszczenia świata. Dla mniej otwartych głów zespół jakich wiele, dla innych koncertowa petarda. Przy zagranym niemal na samym początku "A Trigger Full of Promises" kompletnie odleciałem i przypomniałem sobie, dlaczego ponad dekadę temu w ogóle zainteresowałem się takim graniem. Fala czystej nienawiści połączona z fenomenalnym performance (gardło zdzierali zarówno gitarzysta jak i perkusista) oraz idealnie wyważonym doborem materiału (głównie z nowej płyty), to wszystko nie pozostawiło żadnych wątpliwości, kto tak naprawdę był gwiazdą wieczoru. A właściwie, tak by było, gdyby nie obecność Suicidal Tendencies.

Agnostic Front każdy widział, jak nie w klubie, to w Cieszanowie albo gdzie indziej. Legenda sceny hc/punk koncertuje u nas regularnie, dostarczając fanom wielu powodów do radości. Nie inaczej było tym razem, choć po wspólnym odśpiewaniu "Gotta Go" od którego wzięła się m.in. nazwa organizowanego przeze mnie festiwalu, dotarło do mnie, że ci ludzie robią to samo od ponad 30 lat, a oferowane na sprzedaż wycieraczki czy pościel z logo Agnostic Front nie jest zdradą ideałów, ale potrzebą zarobku niezbędnego do opłacenia rachunków. Kto nadal myśli o zespołach z tego nurtu jako obrońcach wiary i koncepcji z przełomu lat 80/90, cóż, ten jest w błędzie, bo choć Agnostic Front to filar tej sceny, równie aktywnie działa jako firma-instytucja. Zespół musi się utrzymać, ale mając takich fanów jak u nas, gdzie ¾ seta sala wykrzykiwała kolejne wersy utworów, o sukces i zdrowy sen mogą być spokojni. Show Amerykanów miał jednak jedną, ale znaczącą wadę. Nie dobór utworów i cover "Blitzkrieg Bop", nie trochę przymulony sound, ale kompletnie niesłyszalny wokal Mireta. Może był chory, a może to jakiś celowy zabieg, ale żeby nie móc w pełni usłyszeć jednego z najlepszych wokalistów w historii tej sceny? Oj, duży błąd…

No i wisienka na torcie, creme de la creme, gwiazdy wieczoru. Szybka (nie pierwsza już) zmiana perkusji, raptem pięciominutowy soundcheck i byli gotowi. Nikt nie miał wątpliwości, dla kogo w Progresji zjawiło się ponad 1300 osób, ani też nikt nie mia prawa sądzić, że którykolwiek z supportów, nawet jeżeli zabrzmi lepiej (Walls of Jericho) zostanie czarnym koniem i gwiazdą wieczoru. Otóż nie, albowiem pionierzy crossover z Venice Beach, zasileni przez ikonę zestawu perkusyjnego, ojca chrzestnego podwójnej stopy i opętańczych temp w thrash metalu Dave’a Lombardo zaskarbili uznanie absolutnie każdej osoby w lokalu. Nawet barmanki machały głowami. Zaczęli od mocno wydłużonego "You Can’t Bring Me Down" by po kilku minutach i przedstawieniu nowego członka zespołu, dowalić do pieca jeszcze mocniej. "War Inside My Head" zamknęło usta wszystkim, którzy sądzili, że Lombardo z wiekiem szybciej już nie może. Mało tego, im dalej w las, tym lepiej, bo ex-maszyna napędowa Slayera odpowiednio się rozgrzała, przez co zespół w takim "Clap Like Ozzy" trochę się spieszył…

Nie ma to jednak żadnego znaczenia, bowiem ilość stage dive’ów, młynów kręconych pod sceną i doskoków do mikrofonu była nie do zliczenia. Tak jak ilość braw i oklasków dla Muira i spółki. Muzykom (choć bardziej Dave’owi) odśpiewano sto lat, a przed końcem wieczoru, od "Possesed To Skate" i "I Saw Your Mommy" na scenie zameldowało się kilkanaście, a może i kilkadziesiąt osób, które ani na moment nie dawały muzykom grać w spokoju. Mimo to, przez te dziesięć minut żaden dźwięk nie został zagrany fałszywie, a Muir czający się tuż za Lombardo dowodził całym tym ambarasem. Na koniec "Pledge Your Allegiance" przeplatane podziękowaniami Muira i wielogodzinne show dobiegło końca.

Po opuszczeniu klubu czułem się naprawdę spełniony. Mimo prawdziwego testu wytrzymałości mojego kręgosłupa i niemałej ilości wpadek u poszczególnych kapel, szybko doszedłem do wniosku, że był to jeden z najlepszych klubowych koncertów ostatnich lat. Fantastyczna frekwencja i wiele znajomych twarzy utwierdziły mnie - i mam nadzieję, że Knockout również, że warto robić takie koncerty.

Grzegorz Pindor