Delain, Evergrey - 20.10.2016 - Kraków
Holenderska gwiazda symfonicznego metalu, grupa Delain, wystąpiła wraz z Evergrey w krakowskim Kwadracie.
Przez weekend starałem się rozwikłać dziwną zagadkę sensu tras zespołów z pogranicza heavy i gothic metalu, i mimo sporej sympatii do obu gatunków, jak i znakomitej ilości reprezentantów melodyjnej sceny, nie wiem jaka myśl przyświecała wspólnemu koncertowaniu średniej kopii Leave's Eyes w postaci Delain i progowych gigantów z Evergrey. Zarówno jedni jak i drudzy mają na koncie nowe wydawnictwa, a przyznanie Evergrey raptem 50 minut na deskach Kwadratu uważam za spore faux pas.
Mało tego, frekwencja nie dopisała, choć dzięki temu zabrakło przypadkowych osób, a o dość specyficznym, intymnym klimacie imprezy decydowała paskudna pogoda i gęsta fala wylewającego się z głośników smutku. Dotyczy to w głównej mierze Evergey, ale nie sposób odnieść wrażenia, że rozpoczynający wieczór damsko-męski kolektyw Kobra and the Lotus odniósł chyba największą porażkę w karierze. Ich trwający ponad programowe pół godziny występ przyniósł dawkę mało czytelnego, przekombinowanego i jednostajnego heavy/power z niemożliwie monotonną barwą głosu panny Paige. Nie jestem orędownikiem płci pięknej w heavy, a za jedyne warte uwagi wokale - przynajmniej w bardziej ortodoksyjnym wydaniu - uważam przede wszystkim naszą Martę Gabriel i oczywiście niezwyciężoną Doro. Reszta, próbująca sił w rocku, metalcorze czy melodyjnym death metalu, choćby nie wiem jak czarowała warsztatem, w starciu ze speed metalową młocką i epickimi zapędami wypada po prostu blado. Nie inaczej było z Kanadyjczykami.
Oczywiście zawsze pozostaje możliwość, iż jestem głuchy i powinienem mieć na nich baczenie, ale w tym roku wyszło tyle fajnych płyt, z naciskiem na absolutnie genialne Eternal Champion, aby o koncertach i nagraniach Kobry spokojnie zapomnieć. Nie kupili mnie, ani naszej publiczności, a co gorsza, akustycy przysnęli i zapomnieli o jakiejkolwiek klarowności soundu gitar. Debiutującym w Polsce muzykom brakowało krzepy, profesjonalizmu i zwyczajnego obycia. Początkowo na sali było może z 50 osób, jednak przed samym Evergrey niewielka pojemność Kwadratu znacząco się zagęściła.
Kto widział Evergrey na żywo, ten wie, jaki ładunek emocjonalny niosą ich utwory, jednakowoż wszyscy - a najlepiej wiedzą o tym bywalcy festiwali - zgadzają się co do tego, że panowie najlepiej brzmieli ładnych parę lat temu, tuż po wydaniu genialnego "Torn". Jak zatem spisują się w nowym-starym składzie z fantastycznym Jonasem Ekdahlem za zestawem perkusyjnym? Z jednej strony żywo, miejscami nawet majestatycznie i jak zawsze cholernie smutno, z drugiej zaś, pomimo tak bogatego dorobku i stażu na scenie, musieli uleć warunkom klubu i odpuścić w temacie brzmienia (tym razem klawiszy) i ostatecznie rozczarować. Pomimo raptem ośmiu utworów ("Passing Through", "Leave It Behing Us", "The Fire", "In Orbit", "A Touch of Blessing", "Black Undertow", "Broken Wings", "King of Errors") pod względem muzycznym zespół zaspokoili moje pragnienia. Jednak wizualnie lepiej wyobrażałem sobie ten set. Liczyłem na większy rozmach, a nie wielki zespół na malutkiej scenie. Mimo to, już po koncercie, doszedłem do wniosku, że lepiej odczuwać niedosyt przeplatany z radością - wszak czekałem na ich klubowy występ ładnych kilka lat - aniżeli tylko narzekać.
Gdyby dorzucili jeszcze coś z "Recreation Day" lub singiel "Distance" byłbym całkiem zadowolony. Przy okazji, duży plus za zachowanie doskonałej formy wokalnej| Englunda oraz za absolutnie fantastyczną grę nowego w grupie Johana Niemanna z Therion. Nie on jednak stanowił najjaśniejszy punkt Evergrey ale mocno niedoceniany w środowisku Henrik Danhage, który miał swoje "pięć minut" na grę solową. O ile przeważnie jest to czas kompletnie zmarnowany, tym razem usłyszeliśmy grę prawdziwego pasjonata, którego bacznie obserwowali koledzy z zespołu, chłonąc przejmujące dźwięki wydobywane z gitarowego oręża. Ten dość nietypowy jak na Szwedów element koncertu, wywarł nie mniejsze wrażenie niż odśpiewanie przez niemal całą salą "Broken Wings".
Na koniec o Delain. O ile jeszcze Kobra pasowała do Evergrey, tak dobór zespołu aspirującego do miana w pełni metalowego - nieistotne, czy gothic czy symphonic - było po prostu strzałem w kolano. Ganiłem Duńczyków przy okazji występów z Sabaton i swojego zdania nie zmieniam. Nie są na tyle ciekawym tworem, aby poświęcać im na tyle uwagi i wytrzymać półtoragodzinne show, w dodatku złożone z tych mniej intensywnych kompozycji. Chwała za wykonanie "The Gathering", ale co z tego skoro nie porywa mnie ani wokal Charlotte Wessells, ani warstwa kompozycyjna czy też praca skądinąd naprawdę dobrej, jeśli nie najlepszej sekcji w całym gatunku. Za to fani grupy, złożeni w znacznej mierze z płci żeńskiej - co nie powinno nikogo dziwić - show Duńczyków odebrali z radością, jakiej nie widziałem na tegorocznych koncertach Nightwish. Ja następnym razem nie mam jednak zamiaru ich oglądać.
Grzegorz Pindor
Evergrey
Delain
zdjęcia: Dariusz Ptaszyński