Blaze Bayley - 27.06.2009 - Warszawa

Relacje
Blaze Bayley - 27.06.2009 - Warszawa

W sobotę w Warszawie wystąpił Blaze Bayley. Supportowały go zespoły Crystal Viper i Krusher. W Progresji był Michał Czarnocki, który teraz dzieli się z nami swoimi przeżyciami.

W przeciągu ostatnich 365 dni - a więc okrągłego roku kalendarzowego - na świecie wydarzyło się tak wiele, że można by o tym napisać kilkutomową encyklopedię. Gruzini chcąc przejąć władzę w swoich zbuntowanych prowincjach popadli w konflikt z "wszechmogącą" Rosją; masowo z nieba zaczęły spadać luksusowe samoloty, uznawane dotychczas za najbardziej niezawodny wytwór ludzkich rąk; na całym ziemskim globie rozszalała się pandemia świńskiej grypy oraz potężna recesja gospodarcza, marketingowo zwana "największym kryzysem finansowym po 1929 roku" a towarzysze z półwyspu koreańskiego po raz kolejny przypomnieli światu, że w dalszym ciągu posiadają w zanadrzu kilka niebezpiecznych zabawek, którymi chcieliby się z nami pobawić. Również w muzyce, którą przecież tak bardzo wszyscy kochamy, nastąpiło kila wartych odnotowania zdarzeń - legendarny skład Black Sabbath, ukrywający się pod dyskretną nazwą "Heaven and Hell" wysmażył wspaniałą płytę, którą "pokazał wszystkim Młodym Wilczkom, kto tu rządzi", łódzka Coma po raz kolejny udowodniła, że w polskim rocku nie ma sobie równych a naczelna skandalista polskiego rocka -Doda Elektroda - padła ofiarą (PODOBNO - po szczegóły zapraszam na kolejne odcinki telenoweli "emitowane" na portalach klasy "Pudelek", "Kozaczek", "Co jest grane" etc.) tajemniczego amanta Adama "Nergala" Darskiego, lidera naszego najbardziej rozchwytywanego za granicą muzycznego towaru eksportowego - grupy Behemoth. Z mniej przyjemnych rzeczy - nie ma już pośród nas Olka z Acid Drinkers, a w przeciągu kilkudziesięciu ostatnich godzin całym światem wstrząsnęła wieść o śmierci ostatniej prawdziwej, żyjącej legendy muzyki, Michaela Jacksona (tym razem powstrzymajmy się od żartów - nie łudźmy się, KAŻDY z nas - przynajmniej spośród tych, którzy nie osiągnęli jeszcze trzydziestki - wychował się na muzyce "Jacko" i nie ważne, czy jesteś cichą, bojaźliwą dziewczynką z parafialnej scholi czy też prawdziwym metalowym orthodoxem, który w wolnych chwilach lubi sobie chrupnąć dobrze zasuszony ogon ś.p. kota "Mruczusia" rytmiczne poruszając biodrami przy dźwiękach ulubionego zespołu z kręgu leśnego black metalu - nie wstydź się swoich korzeni, MJ to nasze dziedzictwo). Na szczęście naszą szarą egzystencję - przynajmniej tutaj, w nieco zdziwaczałej, ale w gruncie rzeczy kochanej Polsce - przez ostatni rok umilało nam wiele światowych gwiazd, które swoimi widowiskowymi występami wlewały w nasze serca uczucie spokoju, szczęścia i radości, pozwalając chociaż przez chwilę zapomnieć o troskach dnia codziennego. Wszystko zaczęło się w sierpniu 2008 roku, kiedy występem w stolicy przypomniały o sobie brytyjskie dinozaury heavy metalu - Żelazna Dziewica, otwierając przysłowiową puszkę Pandory, którą jak się okazało wcale nie wypełniały smutki i kłopoty ludzkości, lecz największe gwiazdy światowego rocka. Dzięki temu, mieliśmy okazję zobaczyć m.in. takie tuzy jak szwedzki Opeth, brytyjski Saxon, amerykańskie Iced Earth (WRESZCIE !), Slipknot czy też Nine Inch Nails, którego występ został oceniony przez dobrze znanego nam wszystkim Towarzysza Marcina K. jako "koncert życia", "wydarzenie roku" etc. A w perspektywie pozostaje jeszcze reaktywowane niedawno Faith No More… Przyszłość przyszłością - w oczekiwaniu na to co przyniesie nieznane postanowiłem wybrać się na występ Blaze Bayley’a w stolicy, który miał miejsce w zeszłą sobotę, 27.06.2009r. Czy muszę dodawać, że na ten koncert czekałem od lat, chyba nawet bardziej, niż na reunion "Żelaznej Dziewicy" w legendarnym składzie…

 
    

I na tym koniec "nawijania o d*** Maryni"… Przyznam się wam, że zupełnie inaczej planowałem Wam przedstawić niniejszą relację. Owszem, powyższy wstęp perfidnie zaplanowałem sobie jeszcze przed koncertem, telepiąc się wysłużonym autobusem ZTM linii 523 - w końcu nie ma tam nic odkrywczego, ot takie standardowe wprowadzenie do tematu, więc postanowiłem sobie przygotować je już wcześniej, a że droga była dosyć długa a wysłużony odtwarzacz mp3 odmówił posłuszeństwa - musiałem się czymś zająć. Pierwotną wersję dalszej części relacji obmyśliłem sobie w trakcie setów suportów poprzedzających występ Blaze’a - zespołów Krusher i Crystal Viper. Planowałem, że będę w tym tekście opisywał zdziwienie, które towarzyszyło mi, podczas odkrywania, że zarówno pierwszy, jak i drugi zespół rozgrzewający reprezentowany jest przez śpiewającą kobietę. Miałem szczerą ochotę porozpływać się w zachwytach nad głosami wokalistek (w szczególności nad karkołomnymi "górkami" wyciąganymi przez filigranową, odzianą w seksowne, nabijane ćwiekami wdzianko Martę "Leather Witch" Gabriel z Crystal Viper) oraz nad bardzo konkretnie brzmiącym, tłustym, klasycznym heavy metalowym soundem, dawkowanym przez bardzo sprawnych technicznie muzyków . Chciałem również przybliżyć wam nieco sytuację panującą pod sceną - czułem się w obowiązku zaprezentować wam sylwetki najaktywniejszych widzów, którzy natrętnie napierali na scenę, od czasu do czasu racząc łykiem piwa produkujących się na scenie gitarzystów. Planowałem również opisać uczucia, które towarzyszył mi podczas widowiskowej solówki perkusisty Crystal Viper oraz radość, którą odczuwałem, kiedy na scenie pojawiał się przesympatyczny pan z ochrony - o posturze perkusisty Riverside, Piotra "Mitloffa" Kozieradzkiego - wyposażony w broń białą klasy "nun-chako" (pamiętacie Michelangelo z "Wojowniczych Żółwi Ninja"?), której (niestety?) ani razu nie użył. Ale to wszystko nie ma już żadnego znaczenia - nie liczy się to co chciałem, powinienem, musiałem… Bo oto, o godzinie 23.00, na scenie pojawił się zespół, który zmienił mój sposób postrzegania zjawiska popularnie zwanego jako "koncert zespołu rockowego"…

 
 
    

Jeżeli kolega Marcin K. mówi, że niedawny występ Nine Inch Nails w Polsce to "koncert życia", to ja mówię Wam, że występ zespołu dowodzonego przez Baileya Cooka (prawdziwe nazwisko Blaze’a) w Progresji 27 czerwca roku pańskiego 2009 to więcej niż wybuch bomby atomowej, niż trzęsienie ziemi, niż eksplozja supernowej, coś bardziej ekscytującego niż prezent od chrzestnego na pierwszą komunię, niż pierwsza wypłata w nowej pracy czy też pierwszy kontakt zasmarkanego młodzieńca z ambitną lekturą typu "świerszczyk". Jeszcze raz powtórzę - TEN WYSTĘP ZMIENIŁ MÓJ SPOSÓB POSTRZEGANIA KONCERTÓW ROCKOWYCH. Dlaczego? Ponieważ po raz pierwszy poczułem, że uczestniczę w koncercie swego idola nie jako widz, lecz jako aktywny uczestnik spektaklu. Ponieważ poczułem się jak 6 członek (bez skojrzeń, Kochani) mojego ulubionego zespołu. Ponieważ bezproblemowo wtoczyłem się poza barierki, usiadłem na rogu sceny a stojący obok ochroniarz nie zareagował na to (no dobra, zareagował - ale wygonił mnie dopiero w trakcie 5 kawałka, co nie przeszkodziło mi w spektakularnym powrocie na czas trwania kolejnych dwóch utworów). Ponieważ pierwszy raz zobaczyłem sytuację, kiedy ochroniarz zamiast odciągać rozhisteryzowanych fanów od swojego idola musiał odciągać rozhisteryzowanego idola od swoich fanów. I Chociaż jestem już dużym chłopcem i nie patrzę już z takim nabożnym, bezkrytycznym entuzjazmem na "gwiazdy", tym razem znowu poczułem się jak nieopierzony szczeniak z ogólniaka, znowu zdzierałem gardło do granic wytrzymałości i znowu ciesząc się jak dziecko przybijałem "piątkę" idolowi (czyli Blaze’owi we własnej osobie). I jestem pewien, że nie tylko mi towarzyszył tak olbrzymi entuzjazm - każdy spośród kotłujących się pod sceną fanów wyglądał jak dziecko, które dostaje nową figurkę G.I.Joe czy też nowy numer "Batmana" (chociaż współcześnie dzieciaki "jarają się" podobno bardziej grami na Xboxa czy PS-a, Quadami, I-Phone’ami, więc może tego się trzymajmy). A Blaze? Ten Pan to jest dopiero "entuzjasta" - 80% utworów śpiewał stojąc na krawędzi sceny, nieustannie przybijając "piątki", "żółwie" i tym podobne zgromadzonej gawiedzi. Nie obyło się również bez obowiązkowych przemówień wokalisty skierowanych do publiczności - szczególnie zapadło mi w pamięć wprowadzenie do utworu "Stare at the sun" z debiutanckiego "Sillicon Messiah", kiedy Blaze opowiadał o uczuciu samotności i smutki, które towarzyszyło mu po odejściu z Iron Maiden. Podczas pierwszej połowy utworu dało się zaobserwować, że Blaze - starszy w stosunku do chłopaka, o którym mówił chwile wcześniej o 10 lat i jakieś 35 kg - ronił łzy (nikt spośród zgromadzonych nie miał wątpliwości, że chodzi o tragicznie zmarłą w wyniku udaru mózgu żonę Blaze’a - Debbie Hartland), potem jednak pozbierał się, co w efekcie zaowocowało jeszcze bardziej energetyczną drugą częścią setu. Publika bardzo dobrze przyjęła utwory z okresu współpracy Blaze’a z Iron Maiden - chwytliwy "Lord Of the Flies", epicki "The Clansman", szaleńczy "Futureal" zagrany o wiele szybciej niż w oryginale (pierwotnie utwór trwa około 3 minut - chłopaki zagrali go w około 1,5 minuty, przy czym trzeba dodać, że nie zgubili ani jednego dźwięku) oraz zagrany na bis "Man on the Edge". No właśnie - bis. Chłopcy wrócili na scenę - po uprzedniej degustacji drinków, którymi zostali poczęstowani na scenie - dopiero, kiedy spragniona bisów publika zaczęła rytmicznie walić pięściami w parkiet skandując imię mistrza ceremonii. Ostatni utwór wieczoru - wspomniany "Man on the Edge" poprzedził kurtuazyjny wstęp frontmana, który stwierdził, że to pierwszy raz na tej trasie, kiedy wychodzą na bis. Nawet jeśli skłamał - miło było to słyszeć, tak samo jak słowo "dziękuję" wymawiane przez Blaze’a wyjątkowo poprawnie niemal po każdym zagranym utworze. Warto w tym miejscu odnotować również wyraz twarzy Blaze’a, kiedy na zakończenie koncertu zgromadzeni fani zaczęli skandować staropolskie "Dziękujemy" - wyraźnie widać było, że muzyk rozumie, "o czym do niego rozmawiamy".

    

Z kronikarskiego obowiązku należy jeszcze tylko wspomnieć, że zespół zagrał pełen przekrój swojej dotychczasowej twórczości - usłyszeliśmy reprezentantów wszystkich solowych albumów Blaze’a (m.in. "The Launch", "The Brave", "Idenity" i "Born as a Stranger" z debiutu, "Kill & Destroy" i utwór tytułowy z "Tenth Dimension", "Alive" z "Blood and Belief" oraz trzy pierwsze utwory z najnowszego dzieła zespołu - tytułowe "The Man who would not Die", "Blackmailer" i świetne "Smile back at death"). Jeśli chodzi o towarzyszących Blaze’owi muzyków - ten gość ma wyjątkowe szczęście do utalentowanych współpracowników, wystarczy tu wspomnieć bębniącego jak w amoku Lawrence’a Patersona czy też rodzinkę Panów Bermudez (bracia?): będącego w wyśmienitej formie, prezentującego pełen przekrój technik gitarowych (tapping, legato, niezwykle precyzyjne kostkowanie zamiast banalnych sweepów) wioślarza Nicka i bassmana Dawida, wyglądającego niczym młodsza kopia Roberta Trujillo (wiadomo z jakiego zespołu).

Reasumując - w związku z niezwykłym wydarzeniem, jakim w moim odczuciu był koncert kapeli Blaze’a Baileya, na myśl nasuwają mi się trzy zasadnicze wnioski:

- jest takie popularne hasło "Wykopmy rasizm ze stadionów". Proponuję przy okazji wykopać stamtąd także muzyków - wróćmy do korzeni, koncerty powinny obywać się tylko w kameralnych klubach (to komplement), takich jak stołeczna Progresja, w końcu nie ma nic piękniejszego niż możliwość obcowania z zespołem oko-w-oko;
- Blaze Bayley to nowy król Heavy Metalu, taki prawdziwy, który wychodzi do poddanych i słucha ich skarg i uwag - nigdy więcej dinozaurów, emerytów i starych ekscentrycznych "pierdzieli"- przewrót na szczycie stał się faktem.
- W Weekendy po godzinie 00.00 w nocy w stołecznej Warszawie nie ma trzeźwych ludzi (po dwóch latach absencji na nowo odkryłem uroki jazdy "nocnym").

 

Tekst i zdjęcia: Michał Czarnocki