Nine Inch Nails - 23.06.2009 - Poznań
Jeżeli dwa tygodnie temu mówiło się, że do Warszawy przyjechali mistrzowie ze Slipknot, to spokojnie dzisiaj można powiedzieć, że ostatnia noc w Poznaniu należała do bogów... z Nine Inch Nails.
Czy jednak liczba mnoga gdy mówimy o grupie Trenta Reznora jest stosowna? W końcu to głównie o jego obecność wczoraj chodziło fanom. Zapewne w stolicy Wielkopolski znalazło się sporo osób, które pięć lat temu podpisywały jedną z petycji dotyczących ściągnięcia Nine Inch Nails do naszego kraju. Niewątpliwie byli ci, których zafascynowały te dźwięki dekadę temu, po premierze "The Fragile". Byłem i ja, wierny słuchacz od 15 lat. Czy byli i tacy, którzy czekali 20? Nawet jeśli nie, Trent przepraszał wczoraj, że tyle właśnie zajęło mu przybycie do nas.
Zaskakujący jest fakt, że przez lata nikt nie zdołał sprowadzić ich do Polski. Ostatecznie udało się to organizatorom festiwalu, który miał do tej pory więcej wspólnego z teatrem niż z muzyką, jednak zaproszenie takich ekip jak NIN, Jane's Addiction oraz Radiohead w tym roku jest krokiem milowym w rozwoju tej imprezy. Całkiem niepostrzeżenie, gdzieś pomiędzy występem wspomnianego Slipknota a Madonny, mieliśmy okazję obejrzeć koncert, który spokojnie może pretendować do miana wydarzenia muzycznego roku. I to mimo braku największej publiczności, najlepszego obiektu i najgłośniejszej nazwy.
Przypadkowy gość na koncercie mógł poczuć się zaskoczony na początku występu i mógł mówić sobie: "o co tu właściwie chodzi?". Zaczęło się bowiem bez pompy. Weszła na scenę grupka muzyków i zaczęli od lekkiego, rockowego kawałka, który zresztą bardzo nie porwał publiki. Czemu tak się stało? Ano NIN piękną podróż po swojej dyskografii rozpoczęło od utworu "Home", który nie znalazł się na regularnej części żadnego z wydawnictw. Po "Terrible Lie" jednak, wszystko się już wyjaśniło. Reznor ma ogromną moc. Może rzucić gitarą na początku koncertu, przewrócić spontanicznie statyw i to już samo w sobie wprowadzi publikę w stan wrzenia. A dodajmy do tego jeszcze muzykę. Tej było mnóstwo i wypełniła ponad dwie godziny koncertu zamiast niepotrzebnych pogaduszek, które stosuje bardzo wielu liderów współczesnych kapel alternatywnych. Pełen konkret. Wśród 25 utworów były obowiązkowe "Gave Up", "Wish", "Survivalism", "The Hand That Feeds", "Head Like A Hole" i "Hurt". Dla wielu zabrakło pewnie "Only", "Closer" czy "The Big Come Down". Zamiast nich pojawiły się bardzo zaskakujące pozycje. Były to np. "Metal", czyli cover Gary'ego Numana, "I'm Afraid Of Americans" oryginalnie powstały jako duet z Davidem Bowie, "Banged And Blown Through" z repertuaru Saula Williamsa, czy też b-side "Non-Entity". Świetne okazało się nagłośnienie i akustyka, mimo bardzo niepozornej sceny, która sugerowała, że raczej będziemy mieli do czynienia z występem jakiejś folklorystycznej kapeli. Poziom samego zespołu nie był jednak podwórkowy. Trudno nawet nazywać Nine Inch Nails pierwszą ligą, bo to po prostu zjawisko "ponad to". Nawet gdy zdarzyła im się pomyłka (prawdopodobnie z tempem?) w trakcie grania "Echoplex", Trent szybko zareagował żartując w stronę publiczności: "to jest remiks". Dwa jego tamburyny powędrowały w stronę publiczności. Klawisze przewróciły się raz. Gitara prawdopodobnie przetrwała rzut na rusztowanie. Czego się nie robi dla niezapomnianego show...
Wczorajszego wydarzenia nie można zapomnieć nie tylko ze względu na to, że było samo w sobie wyjątkowe, ale i dlatego, bo dzień wcześniej ekipa NIN nie omieszkała przypomnieć w swoim newsletterze, że występ jest częścią trasy "Wave Goodbye", która jest koncertowym pożegnaniem zespołu, a jak niektórzy sugerują, może nawet ostatnim punktem przed zawieszeniem działalności. Cokolwiek się jednak wydarzy, wy wiecie, że tam byliście... a jeśli nie, to wiedzcie, że macie czego żałować.
Marcin Kubicki
zdjęcia: Michał "Boban1819" Najdzik