Jarocin Festiwal 2016 - 7-9.07.2016 - Jarocin
Za nami kolejna edycja kultowego jarocińskiego festiwalu.
Swoisty restart festiwalu, który zapisał się w historii jako miejsce do wyrażania buntu i krzewienia dobrej, niszowej muzyki, przyniósł - najpierw za sprawą Go Ahead - mocno alternatywną formułę, a obecnie - już pod wodzą wciąż młode,j ale dużej agencji MJM Prestige - wydarzenie bazujące na sprawdzonych pomysłach i odważnym inwestowaniu w młodzież. Przez cały festiwal biłem się z myślami, czy aby na pewno to, co zaproponowała stołeczna agencja jest panaceum na bolączki tej imprezy, potęgowane przez mieszkańców i włodarzy miasta, i przyznam, że jednoznacznej odpowiedzi nie ma i pewnie jeszcze długo nie będzie.
Nie ukrywam, że mając w pamięci dwie ostatnie, wybitnie piknikowe edycje pod banderą poznańskiej agencji Go Ahead, oczekiwałem podobnego, przyjaznego i tętniącego życiem festiwalu. Przyjazd na teren imprezy - dopiero w sobotę - ukazał zupełnie inną twarz tego wydarzenia, jakby stłamszoną przez nowego organizatora i wdrożone "innowacyjne" pomysły. Nie mam zamiaru krytykować obecnych rozwiązań, zwłaszcza jeśli chodzi o pole namiotowe czy strefy wydzielone dla uczestników - widocznie tak miało być - ale nie będę krył swojego rozczarowania w kwestii samej lokalizacji. Domyślam się, że łatwiej o większą (lepszą?) produkcję imprezy na znacznie mniej podatnej na uszkodzenia powierzchni niż murawa boiska, ale nie oszukujmy się, to miało swój urok i zauważył to każdy, kto choć raz był w Jarocinie w latach ubiegłych. Widok dzieci swobodnie biegających po zielonej trawie i towarzyszących im rodziców, którzy w dowolnej chwili mogli zarówno ruszyć w tłum pod sceną jak i odpocząć na zielonej trawie był w pewnym sensie podsumowaniem całego przedsięwzięcia i widok ten nieraz bardziej zapadał w pamięć niż niektóre koncerty. O ten swojski, rodzinny klimat nowy opiekun walczy jak może, ale… sami wiecie.
Piątek zaczynam od późnej popołudniowej instalacji na polu namiotowym. Spora połać twardego, wysuszonego terenu pozwala na ulokowanie się w dosłownie dowolnym miejsc, nawet w - choć zabrzmi to dziwnie - ciszy. Gwar pola namiotowego dla wielu jest nieodłączną częścią imprezy, a nierzadko przesłania nawet danie główne, czyli koncerty. Tym razem, mimo nieprzeludnionego pola, kto chciał, ten mógł się jednak poczuć niemal jak na Woodstocku - a to dzięki konferansjerowi, który nad wyraz często korzystał ze swoich zabawek, i jak zawsze niestrudzonym fanom Slayera wznoszącym wiadome okrzyki. Gdyby był to Woodstock, pewnie sam Jurek Owsiak krzyczałby "Slayer kurwa!", nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Właściwą część imprezy rozpoczyna koncert Kobranocki - nie bójmy się tego powiedzieć, obecnie raczej mało interesującej grupy, a z pewnością pozostającej poza obszarem zainteresowań młodzieży. Nie oczekiwałem po "legendzie" niczego ponad poprawność, ale wbrew pierwotnym założeniom, niegdyś ikona muzyki z pograniczna rocka i brzmień około punkowych zagrała dość żywiołowy set, który ocierał się o niemal wykalkulowaną perfekcyjność. Gdybym był o dziesięć, piętnaście lat starszy, z pewnością bardziej doceniłbym ten występ, zwłaszcza że pieśni takie jak "List z Pola Boju" nie straciły na aktualności.
Numer dwa, a przy okazji zespół, który regularnie udowadnia punkowcom, że w tej muzyce trzeba znaleźć własną drogę, to Ga-Ga/Zielone Żabki. W Jarocinie, nie mogło być inaczej, zagrali w głównej mierze bardzo punkowo, pomijając numery stworzone dla bywalców Woodstock i szczerze mówiąc byłem zdziwiony tak intensywnym, wściekłym show Smalca i jego kamratów. Na co dzień polski punk, niezależnie czy ocierający się o hc czy metal, jest mi raczej obcy, a wierny pozostaję jedynie Dezerterowi, ale to w jaki sposób Ga-Ga/Zielone Żabki jednoczy ludzi, wprawia w prawdziwy, szczery zachwyt. Panowie w sile wieku dołożyli do pieca wystarczająco mocno, aby po raz pierwszy wzniósł się kurz, który jeszcze nie raz będzie doskwierał w trakcie koncertów. Set Zielonych Żabek zaliczam do jednego z najlepszych w trakcie całego festiwalu i wierzę, że zarówno na innych imprezach, jak i w klubowych warunkach (zapraszam do Cieszyna na Gotta Go Festival) są warci każdej złotówki wydanej na bilet.
Świętujący trzydziestolecie muzycy Farben Lehre nie kazali długo na siebie czekać. Mało tego, był to jeden z najszybszych i najbardziej energicznych koncertów tego zespołu jakie widziałem, a prawdę mówiąc było ich sporo, gdyż z upływem lat twórcy "Spodni z Gs-u" stali się znakiem rozpoznawczym juwenaliowych imprez. Nie mam im tego za złe, grunt aby robili to co kochają i, tak jak w przypadku Zielonych Żabek, podążali własną drogą. W przypadku Farbenów jest jednak nieco poważniej, a to za sprawą ostrych wypowiedzi Wojtka Wojdy, który nie boi się krytykować kleru, mediów czy… imprez, na których grają. Jarocin, choć dla punkowego etosu już dawno prehistoryczny, z pewnością lubi płocczan, i zarówno w ramach Projektu Punk, jak i regularnej odsłony jednego z najdłużej istniejących polskich zespołów, jeszcze nie raz odwdzięczy się pokaźnym tłumem pod sceną.
Nowsza Aleksandria, projekt powołany do życia przez multiinstrumentalistę, poznaniaka ukrywającego się pod pseudonimem Drivealone okazał się być dość dziwnym, odważnym i mocno "offowym" przedsięwzięciem. Koncert odbył się w dość nerwowej atmosferze, z powodu tłoczonego tuż po gigu winyla z dwoma zarejestrowanymi piosenkami z tegoż występu, ale przede wszystkim braku na scenie Kasi Nosowskiej, co położyło całe show. Według zapowiedzi wokalistów(ek) miało być kilkoro, a kończyło się na tym, że ze sceny padały słowa "Dziękuję, nazywam się Kasia Nosowska". Nie wiadomo czy ironicznie, z sarkazmem a może dystansem do siebie - sztab ludzi odpowiedzialnych za koncert "wskrzeszonej Siekiery" musiał poradzić sobie bez głównego głosu. Celowo wspominam o "Offie", ponieważ uważam, że ten zimnofalowy materiał wybitnie sprawdziłby się na scenie eksperymentalnej katowickiej imprezy. Może nawet dopracowano by wizualizacje, tak aby rzeczywiście mapping wielkiej metalowej twarzy na scenie był widoczny nie tylko dla tych, którzy spoglądali na telebimy…
Po Nowszej Aleksandrii nie pozostało nic innego, jak cierpliwie czekać na The Prodigy. Giganci sceny rave, a właściwie muzyki elektronicznej w ogóle, mieli co prawda obsuwę i gdyby nie ona, być może kilka tysięcy (?) ludzi nie musiało by uginać się pod strugami deszczu - ale co tam. Dla takich koncertów, na takich festiwalach (a chcę zaznaczyć, że ten booking był najmniej oczekiwany ze wszystkich) robi się wyjątki, toteż całe show twórców m.in. nieśmiertelnych "Breathe" i "Voodoo People" spędziłem w młynie, dławiąc się kurzem i próbując łapach oddech kiedy odświeżające krople deszczu padały mi na twarz. Co tu dużo pisać, mógłbym zakończyć ten fragment frazesem - kto był ten widział i wie co się działo, ale nie sposób nie wspomnieć o absolutnie fantastycznym brzmieniu, bezpośrednim kontakcie z publicznością i doborze utworów-killerów w taki sposób, aby najbardziej połamane petardy zostawić na koniec i sponiewierać wszystkich uczestników festiwalu. Zespół dość nieoczekiwanie bisował (i to dłużej niż zaplanowano) i każdy, absolutnie każdy kto brał udział w tym elektronicznym misterium mógł dojść do wniosku, iż groove i siła tkwiąca w numerach The Prodigy nie ustępują metalowym gwiazdom jarocińskiej imprezy. Najlepiej widać to (już w sieci) na filmikach ze ścian śmierci i absolutnie niszczącego, zagranego nieco wolniej "Invaders Must Die".
Potężna ulewa wystarczająco zniechęciła do oglądania krótkiego koncertu melodic deathmetalowego InDespair - jedynego podręcznikowego brutalnego zespołu imprezy (poza Slayer). Wrocławianie dość często goszczą na łamach branżowych portali, gdzie koledzy po piórze słusznie punktują ogólną dobrą postawę zespołu, zarówno na scenie, jak i w studio. Zresztą nie może być inaczej, jeśli materiał rejestruje się u Zeda, a na własną markę pracuje się (na całe szczęście) w głównej mierze poza wszelkiej maści konkursami. Dotarcie do finałowej ósemki przeglądu Antyradia i możliwość zaprezentowania się między Sweet Noise a The Prodigy z jednej była wielką szansą, ale biorąc pod uwagę warunki pogodowe, oraz nieprzygotowanie publiczności do tak agresywnych dźwięków o pierwszej w nocy, panowie musieli liczyć się ze sromotną porażką.
Kolejną gwiazdą drugiego dnia imprezy był reaktywowany Sweet Noise. Długo mówiło się o permanentnym zejściu tej grupy, tym bardziej, że My Riot był projektem skądinąd ciekawym, ale stojącym w zbyt dużym rozkroku między post-dubstepową elektroniką a metalowym brzmieniem znanym z ostatnich płyt SN. Glaca dzięki własnej determinacji doprowadził do przywrócenia tej ekipy z martwych - i słusznie. Nieważne czy teraz, czy piętnaście lat temu, albo 13, kiedy widziałem ich po raz pierwszy w telewizyjnej relacji z Woodstock (stare dzieje!) ten zespół z wielu względów jest ważny. Nie dlatego, że przecierał szlaki dla nowych brzmień i dał podwaliny pod "nasz" nu-metal, ale z powodu zawsze szczerego i bezkompromisowego przekazu. Show z gościnnym występem Ryśka "Pei" w "Jeden taki dzień’, dowiodło, iż o Sweet Noise pamiętają całe zastępy ludzi, którzy nadal wierzą w charyzmę Glacy i unikalne brzmienie zespołu. Gig zespołu "nowej ery" był chyba najgłośniejszym spośród wszystkich jakie miałem okazję widzieć w Jarocinie, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu o mocy płynącej ze sceny. Jeśli będziecie mieli okazję zobaczyć ich w klubie, albo na jednym z festiwali (polecam Summer Dying Loud) otrzymacie szansę weryfikacji zasadności tego powrotu. Rok temu wrócili na chwilę, a teraz na stałe. Oby jak najdłużej.
SOBOTA
Scream Maker. Dla niektórych ostoja polskiego power metalu, dla innych najbardziej znienawidzona grupa stosująca zasadę pay-to-play, a dla postronnych uczestników Jarocina - ciekawostka i spore zaskoczenie. Jedno w przypadku tego zespołu jest pewne, mimo nazwijmy to, kontrowersyjnych decyzji biznesowych, w twórczości stołecznej załogi w zasadzie wszystko się zgadza. Brzmieniowo panowie reprezentują wszystko co najlepsze w europejskim heavy, z naciskiem na mariaż dźwięków spod znaku Maiden, Priest i niemieckiego Grave Digger. Moja dziewczyna twierdzi, że frontman Scream Maker usiłuje śpiewać jak Jon Bon Jovi - i może nawet coś w tym jest - choć mi przypomina on raczej młodszego Dickinsona. Jeśli nie wzoruje się na nim wokalnie, to z pewnością podpatruje jego ruchy. Kwintet zagrał dość energicznego seta, który z pewnością nie przyniósł im żadnej ujmy. Po serii koncertów w Chinach i walce z hejterami w ramach promocji własnych koncertów u boku m.in. Megadeth, szczery aplauz publiczności w Jarocinie powinien dodać im skrzydeł.
Po osiemnastej na scenie zainstalowali się Kanadyjczycy z D.O.A. Najbliższa memu hardcore’owemu sercu formacja z Vancouver przyłoiła tak wściekle, tak szybko, że po raptem 25 minutach trio postanowiło zejść ze sceny. Nie wiem, czy nie uświadomiono im, że mają grać blisko godzinę, ale wyszli, przywalili jeszcze mocniej i zbiorczym "Fuck You" i podziękowaniami dla policji zakończyli swój występ. Niefortunnie był to najgorzej nagłośniony gig całej imprezy, harmider i jedna wielka ściana dźwięku, ale ludziom, i to niemałej grupce harcującej pod sceną, wyraźnie było to w smak. Jeszcze jedno, spośród zagranicznych gwiazd tegorocznej edycji festiwalu, D.O.A pobili rekord - szybkości, skandowania nazwy i długości bisów. Aż siedzący za zestawem perkusista Paddy Duddy zasięgnął języka, co to znaczy "napierdalać", bo przecież nic innego i tak nie robią.
Kolejna przerwa, tym razem przeznaczona na buszowanie wśród stoisk z koszulkami i na scenie melduje się Hunter. Zawsze kiedy relacjonowałem dla naszego magazynu ich występy, zaznaczałem, że muzycznie to nie moja bajka, ale pod względem show, zaangażowania i brzmienia jest to jeden z najlepszych zespołów w Polsce. Można ich nie lubić za pretensjonalność i patos, ale mało który polski band gra z taką pasją jak oni. Spośród całej mysticowej śmietanki, zawsze najbliżej było mi do Frontside, ale to Hunter od lat dumnie dzierży palmę pierwszeństwa. Fani zespołu dali wyraźny upust fascynacji swoimi ulubieńcami, zresztą nie ma się co dziwić, skoro po trzech dniach imprezy był to metalowy koncert z prawdziwego zdarzenia, z potężnie brzmiącą perkusją Daraya, dobrymi światłami i okazyjną pirotechniką. Huntera nie trzeba lubić, nie trzeba się na nim bawić, ale wystarczy posłuchać i za to trzeba podziękować setkom, jeśli nie tysiącom ludzi, którzy zdecydowali się pojawić w okolicy sceny.
Po Hunterze na scenie zameldowali się laureaci przeglądu Antyradia - zespół Strażacy, który wystąpił również w piątek. Jak na moje ucho ich czwarty (!) w karierze występ był znaczącym nadużyciem zasad konkursu, a jako że w festiwalowej broszurze zarzekali się, iż przed Slayerem zagrają, tak się stało. Miks rap-rocka i subtelnej elektroniki w wykonaniu warszawskiej ekipy niespecjalnie jednak przekonał publiczność.
SLAYER
Thrashmetalowe misterium, jakie odbyło się ze znaczącą obsuwą wynagrodziły jak zwykle najlepsze światła na świecie, potężne płachty zdobiące scenę i czwórka kolesi, którzy niezmiennie od lat, choć w różnych zespołach łoją metal w najlepsze. Gdyby ktoś nie wiedział, obecnie za zestawem perkusyjnym w zabójcy siedzi nie kto inny jak Paul Bostaph, niegdysiejszy bębniarz tej ekipy, a w składzie znalazł się oczywiście również Gary Holt, człowiek orkiestra i jeden z ojców chrzestnych thrash metalu, mózg Exodus. Kwartet wyszedł na scenę i dosłownie zabił kilka tysięcy ludzi łaknących ostrego brzmienia i punkowych rytmów. Żaden inny zespół na świecie nie potrafi tak szybko, tak energicznie i z taką precyzją zniszczyć ludzi pod sceną, a występ w Jarocinie, przerwany m.in. na chwilę wręczenia Złotej Płyty za album "Repentless" był tego najlepszym dowodem. Slayera widziałem po raz czwarty i za każdym razem na festiwalu, choć zespoły takiego formatu najlepiej sprawdzają się na stosunkowo małych imprezach, gdzie nie ma przypadkowych osób i każdy wie, po co przyszedł. W przypadku pionierów thrashu wiadomo - po solidny łomot przy szlagierach pokroju "South of Heaven", "Dead Skin Mask", "Disciple" czy wieńczącym show "Angel Of Death" dedykowanym Hannemanowi, któremu poświęcono spory kawał sceny i materiału, prezentując odpowiednio zmodyfikowane logo jego ukochanego browaru.
Gdybym miał być bardzo dociekliwy, z pewnością doszukałbym się wpadek, zwłaszcza u Bostapha, który gra inaczej, może nawet trochę niechlujniej niż Lombardo. Nie mam mu tego za złe, zawsze powtarzał, że nie ma zamiaru grać jak poprzednik, toteż po pierwsze: gra inne przejścia, po drugie: gra z większym luzem, a po trzecie: wspomaga się triggerami, czego w Slayer przecież za Lombardo nigdy nie było. Punkt kulminacyjny koncertu? Dla mnie "War Ensmeble", chyba najtrudniejszy numer z całego setu. Jeśli ktoś miał wątpliwości co do jakości solówek Holta - po tym show mógł spać spokojnie.
Czy Slayer jest w stanie zagrać na tego typu imprezie ponownie? Jak najbardziej i sobie i wam tego życzę. Życzę również wszystkim, aby konkursy, nieważne, czy na lajki czy w postaci przesłuchań w klubach (zwłaszcza kiedy odbywa się ich co najmniej kilka i każdy na inny "prestiżowy" festiwal), albo odeszły w niebyt, albo skupiły się od razu na graczach z prawdziwego zdarzenia jak wrocławski InDespair. Wyjdzie to wszystkim na dobre i bez promowania - żeby daleko nie szukać, ska/reggae’owych mieszanek…
Niestety nie wytrzymałem i odpuściłem show Acid Drinkers dedykowane Lemmy’emu. Wiem jednak, że Tytus i spóła kochają Motorhead i z całą pewnością nie dali ciała. Skoro mieli wystąpić z tym materiałem tylko jeden raz, byli zobligowani do tego, aby roznieść jarocińską scenę w pył. Po cichu liczę na to, że nie będzie to jednorazowy wybryk, a dobry pretekst do kolejnych, zakrapianych łychą koncertów.
Co na koniec? Konkluzja jest jedna. Darzę ten festiwal pewnym sentymentem, wierzę w niego i niezależnie od tego, kto stoi za jego organizacją, obdarzam kredytem zaufania. Widać, że decydenci w MJM Prestige muszą się nauczyć pewnych rzeczy. Jeśli chodzi o jednodniowe imprezy są mistrzami świata produkcji, jednak w przypadku festiwali jest trochę rzeczy do poprawy. Mają jednak środki, samozaparcie i chęć ściągania prawdziwych gwiazd do malutkiej miejscowości, która ponad trzydzieści lat temu była bastionem buntu. Dziś Jarocin pod kuratelą MJM jest miejscem, w którym łączą się pokolenia wielbicieli gitarowego grania, dla których przede wszystkim liczy się muzyka, a dopiero potem pieniądze. Mam nadzieję, że w tej rodzinnej atmosferze spotkamy się za rok.
Grzegorz Pindor