Emmure - 26.04.2016 - Kraków

Relacje
Emmure - 26.04.2016 - Kraków

Cóż to była za noc! W ramach trasy Never Say Die! w krakowskiej Rotundzie wystąpiły kapele: Emmure, Northlane, Despised Icon, Chelsea Grin, Hundreth i Hellions. Miłośnicy deathcore'u, metalcore'u i hardcore'u musieli być usatysfakcjonowani!

Powrót krakowskiej Rotundy na metalową mapę polski to jedna z lepszych tegorocznych informacji. Po hucznym pożegnaniu kultowej już Fabryki, czas aby to miejsce przejęło pałeczkę, stając się mekką dla fanów metalu, hardcore'a i pokrewnych. Najlepszą ku temu okazją był wtorkowy koncert gigantów nowoczesnego grania na czele z EmmureNorthlane i powracającym do żywych Despised Icon. Pionierzy deathcore'a byli najważniejszym powodem, dla którego wybrałem się do byłej stolicy Polski i jak można się domyślić, nie pożałowałem.

Skład tegorocznej objazdówki firmowanej przez niemiecki brand odzieżowy jak zwykle doskonale sprzedał się u naszych sąsiadów, zaś w Polsce pozostawił pewien niedosyt - zarówno artystyczny, jak i frekwencyjny. O ile obecność wspomnianego już Despised Icon czy regularnie powracającego do Rzeczypospolitej Emmure można było brać za pewniak w kategorii "show", tak reszta stawki budziła albo spore obawy, jak w przypadku Chelsea Grin, ambiwalentność (Hellions), czy - jak za każdym razem w przypadku Hundredth - rozczarowanie. Niestety, z supportów najsłabiej wypadli debiutujący w Europie pop/punkowcy z Hellions, którzy słusznie otwierali całe wydarzenie. Z dotychczasowych nagrań podoba mi się ich lekkość, sprawność łączenia nośnych rockowo/popowych refrenów z ciężarem hc/punka, ale w zderzeniu z koncertową rzeczywistością krajanie Northlane polegli z kretesem. 

To nie ten czas, nie to miejsce, ani jeszcze nie ten poziom, aby uczestniczyć w tak wielkich trasach. Mam jednak nadzieję, że z czasem nabiorą krzepy, gdyż potencjał tkwiący w tej formacji jest ogromny i jeśli porzucą typowe dla gatunki zagrywki, skupiając się przy tym na wykorzystaniu możliwości wokalnych Dre Faivre'a, z tej mąki będzie naprawdę dobry chleb.

Numer dwa w line-upie to do niedawna mój ulubiony zespół nowej fali melodyjnego hardcore'a. Można by rzec, że Hundredth to klasa sama w sobie i tuż obok Counterparts obecnie najciekawszy, jeśli nie najlepszy band w gatunku. Można, bo nowy krążek zatytułowany "Free" znacząco obniżył dotychczasowe loty, a poza tym doza gwiazdorki i brzydko mówiąc zwykłego olewatorstwa w postaci odegrania raptem 4 kompozycji (na festiwalach zazwyczaj grają niewiele więcej) pozostawiła spory niesmak powiązany z już standardowym w odniesieniu do tej załogi niedosyt. 

Na plus zaliczam "Weathered Town", na które czekałem niemal z wypiekami na niemłodej już twarzy i był to punkt kulminacyjny ich występu, zwieńczony moshem wokalisty wśród publiczności. Właśnie w takich chwilach widać, że mamy do czynienia z hardcore'owcami, którzy pomimo pewnego statusu w branży, nadal wiedzą czym powinny charakteryzować się takie koncerty. To na plus, do minusów zaliczam brzmienie, ale taka rola pierwszych kapel - w ich przypadku nic nie może się zgadzać.

Trójka, Chelsea Grin, kapela dowodzona przez niezwykle utalentowanego gitarzystę Jasona Richardsona (ex- All Shall Perish, ex- Born of Osiris) dała się poznać jako zespół nad wyraz mocno zakorzeniony w deathcorze sprzed lat. Sądząc po reakcjach publiczności, notoryczne breakdowny były dokładnie tym, czego Polska potrzebuje, więc nie mnie oceniać, czy ludziom podobało się dlatego, że formacja wystąpiła u nas dopiero po raz drugi, czy dlatego, że stosunkowo dawno nie gościliśmy kapeli tego formatu, grającej tak charakterystyczne dźwięki. Niefortunnie, bez względu na to, czy przyszło obcować z premierowym materiałem, urozmaicanym klawiszowymi wstawkami, czy kompozycjami z całkiem udanego i cenionego wśród słuchaczy deathcore'a "Desolation of Eden" nie czułem, że obcuję z zespołem tak wyjątkowym, za jaki miała go tego dnia publiczność, a przyznać trzeba, że na Chelsea najlepiej bawiły się orędowniczki brutalnego grania. 

Może się nie znam, skoro od występu muzyków z Utah zaczął się naprawdę duży młyn, a scena, niczym z pamiętnego ostatniego koncertu Suicide Silence (również w Rotundzie) okupowana była przez coraz to powiększające się grono wielbicieli zespołu. Swoją droga, był to jedyny koncert, w ramach którego ochrona pozwalała na tak częste i nieskrępowanie szaleństwo między muzykami. Zespół całkiem szczerze okazał spore zaskoczenie i w sumie, to by było na tyle. Im gęściej w muzyce podopiecznych wytwórni Cooking Vinyl, tym mniej czytelnie, a co za tym idzie dochodziło do sytuacji, kiedy kompletnie niesłyszalne były gitary, a wokale (perkusisty i frontmana) były jedynym wybijającym się przed szereg elementem brzmienia zespołu. Szkoda, bo okazji do posłuchania i obserwowania Jasona jest niewiele.

Gdybym miał porównać Chelsea Grin Despised Icon wyszło by na to, że ani oni, ani cała reszta zespołów nie dorastają im do pięt. Muzycy kanadyjskiej formacji choć niebezpiecznie zbliżają się do czterech i więcej krzyżyków na karku rozdali wszystkie możliwe karty, dewastując klub potężną ścianą dźwięku z którego dla odmiany - i to nie tylko jako zadeklarowany fan zespołu - wyłapać można bylo wszystkie smaczki, od basowych zagrywek, przez uzupełniające się wokale Steve'a i Alexa. Niewątpliwie twórcy deathcore'a tuż obok All Shall Perish nawet gdyby zagrali słabszy gig, byli by numerem jeden wieczoru. 

Precyzja z jaką gra ta maszyna i charyzma dwójki wokalistów jest godna pozazdroszczenia przez całe tabuny im podobnych zespołów, aczkolwiek mówi się trudno, król jest jeden i pochodzi z Montrealu. Panowie otrzymali raptem 30 minut na zaprezentowanie swoich możliwości i jedyne czego zabrakło w secie to "Day of Mourning", tytułowego utworu z ostatniej jak dotąd płyty. 

Zaczęli dość pewnie bo od "Furtive Monologue", utworu, którego spodziewałbym się gdzieś w środku stawki, tym bardziej, że w roli otwieracza długo słyszeliśmy "In the Arms of Perdition". Młyn jaki rozpętał się pod sceną jest raczej nie do opisania, tym bardziej, że znaczną część koncertu szalałem pod barierką. Raz do roku można. Set Kanadyjczyków uzupełniły absolutne petardy, co z tego, że ograne do granic możliwości, skoro po niemal siedmioletniej przerwie te numery nadal sieją kompletnie spustoszenie. Mowa zatem o "Retina" (pierwsze wall of death wieczoru), "The Sunset Will Never Charm Us", "A Fractured Hand" z genialnym i wykrzyczanym przez całą salę wersem "I've failed you once again, yet you still hold my hand", czy wreszcie zagrane na koniec jako przysłowiowa wisienka na torcie, najbrutalniejsze w zestawie "MVP". Tuż obok dwojącego się za zestawem Alexa "Grinda" można było zauważyć kilka kamer zaprzyjaźnionego kanału Drummers From Hell, więc możecie liczyć na naprawdę przyzwoite wideo, najprawdopodobniej właśnie z tej kompozycji. 

Twórcy genialnego "Discoveries", Australijczycy z Northlane niestety kompletnie zawiedli moje oczekiwania. Widziałem ich po raz trzeci, i pierwszy z nowym wokalistą, do którego kompletnie nie jestem przekonany, więc show gwiazd progresywnego metalcore'a oglądałem z dużą rezerwą. Zresztą, jak się okazało, słusznie, bo ani brzmieniowo, ani instrumentalnie zwyczajnie nie dali rady. Przede wszystkim koncert formacji z Sydney położył wokalista Marcus Bridge, który ABSOLUTNIE nie potrafi czysto śpiewać. Patent z oddawaniem głosu publiczności, czy nieustanne posiłkowanie się backing trackami niestety nie ma racji bytu. Nie oszukujmy się, albo jest się profesjonalistą albo się udaje. Proste. 

Niefortunnie temat powracał jak bumerang również w przypadku gitarzystów, ale ci przynajmniej w wywiadach przyznają się, że ilość ścieżek jakie rejestrują na potrzeby płyt musi zostać odtworzona właśnie w taki sposób na koncertach. Krakowska publiczność bynajmniej nie czuła się oszukana, ale kto ma dobry słuch, ten w kuluarach odpowiednio komentował ten "występ".

Na koniec o Emmure. Cóż, Frankie Palmieri podobno dojrzał, ponownie zrzucił wagę, ale najważniejsze, że znalazł muzyków, z którymi być może uda mu się osiągnąć rzeczy wielkie. Byli członkowie Glass Cloud i Tony Danza Tapdance Extravaganza to nie byle jacy rzemieślnicy i mam nadzieję, że pchną muzykę tego bandu w bardziej pogmatwaną stronę. Na chwilę obecną, przynajmniej na koncertach - zwłaszcza tym w Krakowie - dołożyli do pieca mniej więcej na poziomie Despised Icon, i choć brzmieli kompletnie nieczytelnie (sześciostrunowy bas oraz ośmio i dziwięciostrunowe wiosła!) takiego show nie widziałem od czasu... no właśnie, chyba poprzedniego koncertu Emmure. Zespół jest w formie, a prezencja nowych nabytków jest bardziej hardcore'owa od.. choćby hardcore'owców z Hundredth. Panowie zagrali krótko, ale intensywnie i chwała im za to, bo jedyne co można zrobić po killerach pokroju "Drug Dealer Friend" czy "Nemesis", to wrócić do domu spełnionym.

Hellions

Hundreth

Chelsea Grin

Despised Icon

Northlane

Emmure

Zdjęcia: Dariusz Ptaszyński

Tekst: Grzegorz Pindor