Agent Fresco - 29.11.2015 - Warszawa

Relacje
Agent Fresco - 29.11.2015 - Warszawa

Wizyta islandzkiego kwartetu w stolicy naszego pięknego kraju była wystarczającym powodem, aby wlec się ponad 300 km, by posłuchać materiału z najnowszego "Destrier" i przekonać się, czy rzeczywiście Agent Fresco jest jednym z najgorętszych aktów na prog rockowo/metalowej scenie.

Niemcy stojący za festiwalem Euroblast wysławiają ich pod niebiosa, nie inaczej jest w moim przypadku, a po koncercie w Hydrozagadce, jestem pewien, że jeszcze nie raz o nich usłyszymy, zwłaszcza w kontekście występów w Polsce. Wprawdzie przeczyć temu może frekwencja niedzielnego wydarzenia, ale nie oszukujmy się, dla wielu wieczorne eskapady przed rozpoczęciem nowego tygodnia roboczego, nie wspominając o wycieczce do Warszawy generalnie zniechęcają do wyjścia z domu. Nie mam tego ludziom za złe, choć z drugiej strony, uważam że każdy szanujący się fan, tego co post, a jeszcze bardziej prog, powinien pojawić się w Hydrozagadce. Kto nie był, niech żałuje.

Islandzki kwartet tworzą nie byle jacy muzycy, zwłaszcza jeśli mówimy o wokaliście Arnórze Arnarsonie, który większą część roku spędza w trasie z innym gigantem islandzkiej sceny muzycznej, Olafurem Arnaldsem. Ten niezwykle wygadany, dowcipny, acz jednak zmęczony przeciwnościami losu artysta kupił wszystkich zgromadzonych w klubie, wydaje się, że z ochroniarzami włącznie. Rzadko kiedy ma się styczność z tak swobodnym muzykiem, który fantastycznie bawi się własną muzyka, i choć jest to materia mocno depresyjna, twórczość Agent Fresco dzięki jego anielskiej barwie wokalu (okazyjne screamy, ale jakie!) zdecydowanie rozjaśnia mrok w serduchu.

Uśmiechnięty wokalista - co ostatnio jest rzadkością - często mówił o konkretnych przeżyciach towarzyszących powstaniu prezentowanych utworów. Wydaje mi się, że jak na Skandynawa przystało, ze zbyt dużym spokojem potrafi mówić o traumatycznych przeżyciach, przeważnie dotyczących jego bliskich (często mówił o matce). Inna sprawa, że jasno dał do zrozumienia, że to dzięki muzyce jest w stanie przekuć towarzyszący mu gniew. Katharsis wiążący się z wyjściem na scenę i wykrzyczeniem wszystkiego, co leży na wątrobie, w przypadku Arnarsona i towarzyszących mu muzyków ma pełne uzasadnienie. Kto był, ten widział, słyszał, a w pewnym sensie nawet poczuł (niesamowita energia w "Wait For Me").

Naszpikowane technicznymi zagrywkami show Islandczyków miało swoje wady. Zasadniczą i odrobinę smutną była frekwencja, ale mając na uwadze raptem 200 osób na Caspianie, to i tak niedziela z Agent Fresco nie była wtopą. Grunt, że nie było przypadkowych ludzi i każdy doskonale wiedział po co przyszedł (kulminacja w "Dark Water"). Druga sprawa to warunki, jakie panują w Hydrozagadce. Ten usytuowany na warszawskiej Pradze lokal jest jednym z gorszych miejsc do nagłaśniania metalowych sztuk i wie o tym każdy, kto choćby raz był tam na jednym z koncertów organizowanych przez post-rock.pl. Mimo to chylę czoła przed młodymi organizatorami, którzy usilnie starają się odczarować niektóre miejsca na mapie stolicy, a ponadto, regularnie dostarczać fanom gitarowych brzmień ambitnego muzykowania. Gig Agent Fresco nie zmienił mojego zdania o warunkach akustycznych klubu, ale biorąc pod uwagę jak bardzo cieszyłem się z występu Islandczyków, tym razem wybaczam.

Absolutnym atutem niedzielnego wydarzenia, była w pewnym sensie, intymność, towarzysząca nieco ponad godzinie spędzonej z kwartetem z Reykjaviku. Muzycy na wyciągnięcie ręki, czasem wymiana zdań na linii zespół - publiczność i wzajemna adoracja. Agent Fresco mieli już u nas zagrać, ale koncert odwołano. Tym razem wszystko odbyło się bez przeszkód i ponoć na początku 2016 roku odwiedzą nas ponownie. Wątpię, aby przyjechali z własnym show, ale nawet jeśli mieliby grać dwadzieścia minut - warto. Choćby po to, by zobaczyć jak niezwykle podobny do wokalisty Coheed and Cambria perkusista, śpiewa i okłada swój zestaw perkusyjny, albo po to, a w zasadzie to przede wszystkim, by mieć kontakt ze wszystkim, co dobre w obecnym prog rocku/metalu.

Na koniec o otwierającym koncert Besides. Mylnie nazwani przez Arnóra "behind" potwierdzili, że nie są zespołem z przypadku i dawno uwolnili się od porównań do Tides From Nebula. Mocno transowy i na swój sposób uroczy był koncert grupy z Brzeszcz. Panowie są pewni siebie, doskonale znają swoje ograniczenia i nie próbują wychodzić poza swoją strefę komfortu. Nie są tak energiczni jak Maciej Karbowski i spółka, acz z każdym kolejnym koncertem zespół staje się zwierzęciem scenicznym, o którym, mam nadzieję, jeszcze nie raz będziemy pisać w samych superlatywach. Mimo wyraźnych różnic w jakości prezentowanego materiału, śmiem sądzić, że nikt z zebranych nie czuł się urażony obecnością zwycięzców Must be the Music. Obecnie jest tylko kilka ekip, które sprawdziłyby się w boju z zespołem kalibru Agent Fresco i bez wątpienia Besides do tego grona należ.

Grzegorz "Chain" Pindor