Machine Head - 15.09.2015 - Kraków

Relacje
Machine Head - 15.09.2015 - Kraków

Szkoda krakowskiej Fabryki, bo jeszcze niejeden dobry koncert mógłby się tam odbyć. Nim jednak panowie zwiną intratny interes i przeniosą się gdzie indziej, metalowcy z całego południa kraju będą mieli okazję jeszcze kilka razy uczestniczyć w co najmniej dobrych gigach. Jednym z nich był występ Machine Head. Ikona amerykańskiego metalu ostatnio często odwiedza nasz kraj - i bardzo dobrze, mają co Polakom wynagradzać.

Wieczór spędzony w towarzystwie jednego z moich ulubionych zespołów okazał się być sporem testem. Nie dla mnie jako fana, choć i tu zostałem wystawiony na pewną próbę wytrzymałości. Dwie i pół godziny z Machine Head mocno dały mi się we znaki, a jako że po pierwszej "połowie" koncertu zagrali praktycznie wszystko, co chciałem usłyszeć (wyjątek "Halo" i "Descend The Shades of Night"), walczyłem z gorączką, szalejącym, ale za to perfekcyjnie zgranym z kapelą oświetleniowcem, no i tłumem głodnym muzyki i... świeżego powietrza. O to ostatnie było najtrudniej, ale nie przeszkodziło to w celebrowaniu metalowego święta. Rob Flynn i spółka po raz pierwszy zabrzmieli jak na zespół takiego kalibru przystało. Nijak pasują do dużych scen, festiwali i hal, gdzie rzeczywiście zasługują na opinię jednego z najgorzej nagłośnionych zespołów świata.

W Krakowie Machine Head ostatni raz grali 14 lat temu, w nieistniejącym już Klubie 38, razem z dobrze wtedy rokującym None. Tym razem panowie pozwolili sobie na samotną wizytę, czy słusznie, niechaj oceni blisko tysiąc osób na każdym z trzech polskich koncertów. Według mnie idea "Evening With", niezależnie czy będzie to Opeth czy Machine Head sprawdza się jedynie wtedy, kiedy zespół ostatni raz grał u nas choćby z pięć lat temu. A tu proszę, minął rok, maszyna wróciła i zabiła. Choć wielu może się z tym sprzeczać, Machine Head w klubie, w dodatku tak specyficznym jak Fabryka, jest prawdziwym buldożerem miażdżącym wszystko na swojej drodze. Martwiłem się, że wypadną blado, tym bardziej, iż dawno nie łoili po mniejszych lokalach - a tu cios, miazga i… zmęczenie. Jak bardzo nie pałałbym sympatią do Flynna czy twórczości Machine Head (moje metalowego ego zostało co najmniej zaspokojone sporą dawką "The Blackening", a to moim zdaniem arcydzieło), tak długi wieczór musiał mieć swoje słabsze momenty. I tu dochodzimy do sedna.   

Maszyna przez lata kariery dorobiła się sporego arsenału piosenek. Niestety, na nieszczęście niegdyś mocno wpływowego zespołu, zdarzyło im się nagrać rzeczy, o których chcą pamiętać jedynie fani nu-metalu. Mimo to grupa nie odcina się od swojego back catalogue, co więcej, wplata ten materiał w setlistę. Gdybym był mniej pobłażliwy dla tego zespołu, pewnie w tym miejscu krytykowałbym swoich ulubieńców, ale kupili mnie brzmieniem, perfekcyjnym zgraniem (zwłaszcza ze światłami!) i luzem, który przy tak intensywnej muzyce jest rzadko spotykany. Biorąc pod uwagę niektóre utwory z przeszłości (a będę kontrowersyjny, bo nie przepadam m.in. za "From This Day"), momentami niekoniecznie było się z czego cieszyć. I tu kolejna kwestia, Flynn wspominał, że każdy z tych wieczorów pozwala kapeli na mieszanie w setliście. Zatem zazdroszczę warszawiakom "Seasons Wither", bo to jeden z najlepszych numerów tego bandu w ogóle, a sam żałuję tak obfitej reprezentacji nowego albumu. Wiem, wiem, w końcu to trasa w głównej mierze promująca "Bloodstone & Diamonds", ale tak szczerze, nie wolelibyście posłuchać (kolejnych) hitów z "Through The Ashes of Empires"?

Co zasługuje na plus? Poza samą wysoką formą zespołu (Jared MacEchern to najlepsze, co mogło ten zespół spotkać!), co rusz weryfikowaną kolejnymi petardami (a czasem tępo było wręcz obłędne - tylko oni mogą rozpocząć koncert od "Imperium", aby zaraz potem dołożyć "Beautiful Morning"), należy wspomnieć o genialnej postawie fanów. Dawno nie widziałem tak zaangażowanej publiczności. Nie mam tutaj na myśli ciągłych circle pitów i ścian śmierci (choć tych było raptem kilka), a zwykłe przeżywanie koncertu. Charakterystyczny sing-a-long w "Darkness Within" śpiewano jeszcze długo po zakończeniu utworu. Nie wiem, co w takich sytuacjach czują muzycy, zwłaszcza że prawdopodobnie doświadczają tego prawie co wieczór, ale z mojej perspektywy, czułem się, jakbym nagle stał się częścią czegoś znacznie większego, niż tylko metalowego show (co potwierdziło odegranie "Descend The Shades of Night" jakieś 40 minut później).

Punk kulminacyjny koncertu? Poza wieńczącym wieczór "Halo" (najlepsze sola w historii Machine Head) nie skłamię, jeśli wskażę na "Davidian". Żaden z zaprezentowanych numerów (choć piekielnie przebojowy "Game Over", zerżnięty w refrenie z "Prayer of The Refugee" Rise Against, niósł ze sobą podobny ładunek emocjonalny) nie dowiódł klasy tego zespołu. Nie wierzycie, trudno, ale sam ten jeden wykon był wart 120 zł, a dałbym drugie tyle, żeby móc pooglądać Dave McLane’a za beczkami z bliska. Pieprzona bestia.

Minusy? Duszno, parno, no i tłoczno. Ten gig, a raczej metalowe święto, spokojnie mógłby mieć miejsce w dużym, przestrzennym Studio, a jeśli nie tam, to w nieodżałowanej Rotundzie, która nie wiedzieć czemu od jakiegoś czasu stoi zamknięta dla długowłosych muzyków. Nie wiadomo, co przyniesie nowa lokalizacja Fabryki, na razie na takie eventy jest za mała. Przekonali się o tym nawet goście specjalni imprezy, lokalni barberzy, którzy strzygli głowy metalheads w tempie porównywalnym do tego na scenie. Docenił to Flynn gratulujący ludziom wytrwałości, docenili to sami fani. Każdy dał z siebie wszystko. Tak jak na "najlepszą publikę" przystało.

Setlista:
Imperium
Beautiful Mourning
Now We Die
Bite the Bullet
Locust
From This Day
Ten Ton Hammer
This Is the End
None but My Own
The Blood, the Sweat, the Tears
Crashing Around You
Darkness Within
Bulldozer
Killers & Kings
Davidian
Descend the Shades of Night
Now I Lay Thee Down
Take Me Through the Fire
Aesthetics of Hate
Game Over
Take My Scars
Halo

Grzegorz “Chain" Pindor