Mighty Sounds 2015 - 3-5.07.2015 - Tábor (Czechy)
Sezon festiwalowy trwa w najlepsze, więc nie zabrakło okazji, aby sprawdzić, co ciekawego dzieje się u naszych południowych sąsiadów.
W przeciwieństwie do Słowaków, Czesi uwielbiają mocne gitarowe granie, a imprez zorientowanych na słuchacza gustującego w ekstremie sukcesywnie przybywa. Jedną z nich, odbywającą się już od blisko dekady, jest festiwal Mighty Sounds, który obecnie odbywa się na terenie lotniska w miejscowości Tabor.
Zanim przejdziemy do samej imprezy, słów kilka o lokalizacji festiwalu. Znakomita większość imprez w kraju Krecika odbywa się na małych lotniskach należących do aeroklubów. To rozwiązanie sprawdza się doskonale, niezależnie od profilu imprezy. Goście czeskich festiwali mają odpowiednio dużo przestrzeni, co w przypadku imprez masowych jest dość istotne. Mighty Sounds terenu ma aż w nadmiarze, acz nie wpływa to negatywnie na klimat. Wręcz przeciwnie, dzięki zachowaniu dość sporej przestrzeni podzielonej na konkretne strefy uczestnik festiwalu nie odczuwa natłoku wydarzeń czy ingerencji osób trzecich. Druga sprawa, to odległość od centrum pełnego dodatkowych atrakcji. To, o czym często zapomina się w przypadku polskich imprez, na miejscu staje się punktem programu samym w sobie. Jako że żar lał się z nieba niemiłosiernie, lokalny Aquapark był okupowany przez turystów, a w położonym niedaleko od centrum muzeum czekolady można było schować się w cieniu jak i delektować smakołykami. Wystarczy ruszyć tyłek. Tyle i aż tyle.
Czwartek - Before
Przed oficjalnym rozpoczęciem festiwalu, po blisko siedmiogodzinnej podróży instalujemy się na polu namiotowym, a następnie lądujemy w namiocie, gdzie swój jeden z wielu zaplanowanych koncertów dają Amerykanie z Burning Streets. Namiot pękał w szwach, co okazało się być wyznacznikiem całego festiwalu. Czesi kochają punk rocka i dali temu najlepszy dowód. Poza tym, skoczne i melodyjne granie sympatycznych muzyków z Bostonu stało się uniwersalnym podkładem pod tańce, wspólne śpiewy, a przede wszystkim, integracje międzynarodowego grona uczestników festiwalu. Jak na początek, dla mnie bomba.
Piątek - Dzień I
Podczas pierwszego koncertu festiwalu, praska załoga Queens of Everything przywróciła wiarę w psychobilly. Ten niezwykle uśmiechnięty damsko-męski kolektyw pokazał, jak grać taką muzykę bez zbędnego zadęcia i silenia się na brzmienie prosto z Ameryki. Zresztą, o jakości samej kapeli wypowiadali się muzycy The Creepshow, którzy niedługo po królewnach przejęli stery sceny imienia Jana Zizka. Kto nie słyszał o Queens of Everything powinien jak najszybciej sprawdzić ich materiał. Niestety, grupa cieszy się znikomą popularnością w mediach społecznościowych, nie zmienia to jednak faktu, że koncertów grają sporo, bynajmniej nie tylko na zlotach tatuażu.
Numer dwa, to gig wspomnianego The Creepshow. Jedna z ikon psychobilly, gatunku mocno promowanego na Mighty Sounds, między innymi za sprawą sceny Lucky Hazard oraz licznych stanowisk z subkulturowymi gadżetami, cieszy się ogromnym uznaniem i jeszcze większym zainteresowaniem słuchaczy spoza tego dość barwnego kręgu. Występy tego typu formacji częściej przyciągają uwagę męskiej części publiczności z racji na - nie oszukujmy się - piękne wokalistki, ale tym razem, przynajmniej z mojej perspektywy, show skradli bardzo charyzmatyczni panowie. O The Creepshow mogę powiedzieć tyle, że dali - jak na standardy psychobilly - bardzo poprawny koncert. Nie przekonali mnie na tyle, abym nagle zabrał z półki dziewczyny wszystkie ich płyty, ale gdybym miał jeszcze okazję, sprawdzę ponownie.
Wieczór rozpoczynam zawiedziony ominięciem Ignite, I na pocieszenie ląduję w moshu w czasie gigu legendy hardcore’a - Sick of It All. Po bardzo udanym najnowszym albumie “Last Act of Defiance"niemłodzi już panowie nie zwalniają tempa, udowadniając swoją koncertową formę. Dla niedzielnych słuchaczy NYHC był to raczej poprawny koncert, zaś ci, którzy wielbią braci Koller mogli czuć się w pełni usatysfakcjonowani. Szkoda, że ikona z Queens niestety nie mogła zagrać dłużej, aczkolwiek, festiwal to festiwal, tutaj panują inne reguły. Panowie polecieli dość przekrojowo, choć starali trzymać się nowego materiału. Czego by nie zagrali, i tak byłbym zadowolony. Gdyby jednak Pan Akustyk nie spierdzielił brzmienia perkusji, pewnie byłby to jeden z najlepszych koncertów weekendu.
Tuż przed jedenastą na głównej scenie pojawili się Brytyjczycy z Architects. Obecnie bezkonkurencyjni w swoim fachu zagrali nieprawdopodobnie dobry koncert. Jeśli niżej przeczytacie o wyjątkowości Enter Shikari, tak Architects są ponad to. Sam Carter i spółka są obecnie numerem jeden metalcore’owego grania i biada temu kto w to wątpi. Absolutnie genialni, atakujący z siłą rażenia niemal jak na koncertach Converge, posiłkujący się matematyczną precyzją prog metalowych kapel i całą paletą emocji pożądanych zwłaszcza przez młodszą część publiczności. Tłum zebrany pod sceną od samego początku zgotował niezły kocioł. Kto biegał w circle picie i stawał w szranki w trakcie ścian śmierci, ten wie o czym mowa. Okazji do takich zabaw było niemało, z naciskiem na "Follow The Water" czy "C.A.N.C.E.R". Panowie kompletnie olewają swoje pierwszy płyty, prezentując materiał od "Hollow Crown". Czy słusznie? Z pewnością tamten album był przełomowy nie tyle dla nich, co dla samego gatunku, ale matematyczne łamańce "Ruin" być może przekonały by wszystkich przeciwników nowoczesnej ekstremy.
Sobota - dzień II
Sobota okazała się gorsza niż czwartek i piątek razem wzięte. Powód? Prozaiczny. Upał. Słońce i brak cienia mocno dawały się we znaki, więc bez ściemy przyznam, że posiadówa ze znajomymi w prowizorycznie utworzonym obozowisku pod plandeką była ciekawsza niż gros koncertów czeskich kapel. Wyjątkiem był występ Call Tracy, praskiej pop-punkowej formacji, która gdyby nie niedyspozycja wokalisty i paskudny sound w namiocie, pewnie byłaby czarnym koniem drugiego dnia imprezy.
Drugi gig, którego nie można było ominąć, to show Skywalker. Prażanie mają zadatki na to, aby w niedalekiej przyszłości wybić się na rynku Starego Kontynentu i stać się środkowo-europejską odpowiedzią na A Day To Remember. Najnowszy singiel grupy, zatytułowany "Karate Tiger" jest tego najlepszym dowodem. Poza tym, w Czechach popularnością przypominają nasz Frontside, co w żadnym wypadku nie jest ujmą. Czesi kochają Skywalker, a Skywalker kocha publiczność. Trzydzieści minut show zleciało jak z bicza strzelił i jeśli będziecie mieli okazje zobaczyć ich w klubie, co miało już w Polsce miejsce, idźcie w ciemno. Zabawa gwarantowana, a poza tym zespół jawnie wspiera ruch antyfaszystowski, zresztą jak wszyscy uczestnicy festiwalu. Zatem można się równie dobrze wybawić, co zjednoczyć we wspólnej idei.
Wieczór należał - no, prawie - na równi z Enter Shikari, dla thrasherów z Iron Reagan. Muzycy Municipal Waste utworzyli nową, bliźniaczą wręcz kapelę, tylko po to, by kopać dupska na jeszcze większej ilości imprez i festiwali. Festiwalowy namiot, delikatnie mówiąc, pękał w szwach. Nieznośna temperatura, duchota i masa spoconych ludzi pogujących do materiału z debiutanckiej płyty, nie pozostawiały ludzi obojętnymi na to, co dzieje się w "hangarze". Krótki, treściwy, a przede wszystkim, doskonale nagłośniony set Amerykanów pozostawił wielki niedosyt i… uśmiech na twarzy.
Dużą scenę tuż po 21 zaczęli okupować oi’owcy z Booze and Gloory. Międzynarodowy kwartet dowodzony przez śpiewającego Polaka oprócz w pełni profesjonalnego przejęcia sceny i zmuszenia publiki do żywiołowej reakcji, poruszył kilka istotnych kwestii związanych z obecną sytuacją geopolityczną, tym bardziej, że w składzie zespołu jest również Grek. Problemy językowe Czechów mimo wszystko nie przeszkodziły w zrozumieniu sedna sprawy i po krótkiej, nazwijmy to, przemowie, zespół powrócił do grania swojego street punka. Normalnie napisałbym, że muzycznie to nie moja bajka, ale na festiwalu jak znalazł. Twórcy pamiętnego "London Skinhead Crew" mają do zaoferowania więcej niż typowe hymniczne zaśpiewy dla klasy pracującej. Przekonali się o tym zarówno metalowcy jak i hardcore’owcy pod sceną. Punk w takim wydaniu połączył subkultury i pokolenia, gdyż przy hof’owie (realizatorka) w takt muzyki pląsali zarówno dobiegający pięćdziesiątki załoganci jak i młodzież wkraczająca do świata buntu i punkowej rebelii.
Niekwestionowana gwiazda wieczoru i numer jeden całego festiwalu, brytyjska ekipa Enter Shikari trochę kazała na siebie czekać. Problemy z odpalaniem sampli nie przeszkodziły jednak w zagraniu najlepszego setu całej imprezy, łączącego wszystkich, niezależnie od preferowanej subkultury i muzyki. Razem z jednym z towarzyszy doszliśmy do wniosku, iż kwartet z St. Albans jest zespołem uniwersalnym, przyciągającym zarówno fanów indie, elektroniki jak i metalu. Wyrośli z post-hardcore’a tylko po to, aby z każdym kolejnym albumem wychodzić poza wszelkie schematy. Ich plastyczna, momentami mocno taneczna, a jednak wciąż cholernie brutalna wizja grania zdecydowanie przypadła do gustu uczestnikom Mighty Sounds. Do tej pory, razem z Architects, stanowią szczyt ekstremy na tej imprezie, i coś mi się wydaje, że z upływem czasu, kolejni będą zdobywać główną scenę Toboru.
Mając na uwadze wcześniejszy występ Shikari na Open'er Festival w Gdyni, wyczekiwałem samych petard, w tym praktycznie całej nowej płyty z naciskiem na totalne połamany armagedon, zagrany pod koniec "There is a Price On Your Head". Klasę tego zespołu potwierdza jak zawsze genialne brzmienie i piekielnie różnorodny materiał, w tym robienie mashup-ów z własnych numerów ("The Last Garrison" plus "Juggernauts"). Brytyjski kwartet bawi się dźwiękiem docierając do coraz bardziej zróżnicowanego audytorium. Dość powiedzieć, że w Polsce zagrali na praktycznie wszystkich prestiżowych eventach - został tylko Off i Jarocin (wg mnie to kwestia czasu), Czechy w tym przypadku nie są wyjątkiem. Ekspansja tego zespołu na nowych terytoriach to mus. O tym, czy mam rację najlepiej przekonać się na koncercie, a okazja ku temu będzie już we wrześniu, gdyż grupa wpada do nas na trzy perfekcyjne sztuki.
Niedziela - dzień III
Pod względem doboru artystów, chyba najlepszy spośród wszystkich dni. Pełen mniejszych lub większych atrakcji na backstage, a w dodatku wypełniony po brzegi hardcorem. Kto miał siły i nie był mu straszny upał, walczył nieprzerwanie od godziny szesnastej, kiedy na scenie namiotu pojawili się Niemcy z The Tidal Sleep. Post-hardcore’owców niestety nie zobaczyłem, co zrzucam po raz n-ty na karb nieznośnego upału, ale za to chwilę później oglądałem koncert Defeater, i tu należy się kilka mniej chwalebnych słów…
Podopieczni Bridge 9 Records, jeden z obecnie najbardziej wpływowych zespołów na tej, nazwijmy to, płaczliwej scenie, dość niefortunnie nie potrafi odnaleźć się w dłuższym cyklu koncertowym. Z całym szacunkiem dla Dereka (wokalisty), ale z każdym kolejnym gigiem - czy to trasą po klubach czy festiwalach - z chłopa pozostają strzępy frontmana. Nie chodzi mi o to, że się nie rusza na scenie, nikt nie ma mu tego za złe z uwagi na jego niedawną kontuzję biodra, ale niewybaczalne jest tak kłaść wokale. Zresztą, bardzo często nie musiał śpiewać, bo wyręczali go koledzy z zespołu lub liczne zgromadzona publiczność. Co najciekawsze, mimo słabej dyspozycji lidera zespołu, tłum chciał więcej. Rozumiem emocje i chęć zobaczenia swoich ulubieńców na scenie, ale bez przesady. Z całą pewnością Defeater grał lepsze koncerty i może, gdyby tak wprowadzić fragmenty akustyczne (patrz: "Dear Father") wyszłoby lepiej? Póki co jeszcze długo nie uzyskam odpowiedzi na to pytanie. Czas pokaże, czy nadchodzący album przyniesie zmiany w stylu formacji. Póki co, krótki, raptem dwuminutowy singiel nie oferuje niczego nadzwyczajnego. Szkoda.
Szybki lot na backstage i przygotowanie do gigu Terror. Gdyby od początku było wiadome, że można wejść na scenę i popatrzeć jak wygląda to wszystko od kuchni, z pewnością tak bym zrobił. Koncert w okrojonym składzie, na jedną gitarę i bez Scotta za mikrofonem… był jedną z najlepszych rzeczy, jakie w tym roku widziałem. Celowo przez kilka dni katowałem się najnowszym "25th Hour" (premiera na koniec sierpnia), tym bardziej, że wiedziałem, iż David Wood (na co dzień basista Terror) będzie przygotowany właśnie z tego materiału. No i masz, poleciały największe strzały z płyty, w tym przyszły klasyk "No Time For Fools". Mimo wszystko, życzyłbym sobie dłuższego seta, ale biorąc pod uwagę raptem tydzień na przygotowania, ogranie materiału i generalnie nakręcenie hype’u na zespół bez Scotta (na całe szczęście tymczasowo) efekt i tak był piorunujący.
Przerwa to ucieczka do namiotu Monster Energry, oglądanie zachodu słońca plus zaskakujący koncert Brytyjczyków z Random Hand. Podobno rozpadają się, więc kto ich widział ten… skakał jak mógł. Nigdy wcześniej nie słyszałem czegoś takiego jak skacore, nie wiem też, czym miało by się charakteryzować to granie, mocniejsze, fragmentarycznie nawet metalizowane, aczkolwiek niewiele różniące się od przeciętnej kapeli na tym festiwalu. Mimo to, grupa zagorzałych fanów za nic nie chciała, aby ich ulubieńcy opuszczali namiot. Cóż, biorąc pod uwagę, jak dobrze byli nagłośnieni, mógłbym do tej grupy dołączyć.
Udar słoneczny oraz brak snu sprawiły, że na koncerty Funeral For A Friend, Red Fang czy Off! nie czekałem z dużym entuzjazmem. Na szczęście muzyka wynagradza cały ból i choć gig Funeral For A Friend praktycznie w ogóle mnie nie interesował, trafiły do mnie szczerość i pasja w tej muzyce. Zresztą, gdyby nie dość wylewny wokalista, ponownie mówiący o sytuacji geopolitycznej, w tym wypadku odnosząc się do biedy w UK (temat raczej mocno pomijany) od razu bardziej zaangażowałem się w to, co się dzieje. Jedyne czego mi brakowało, to ciężaru. Niestety, ilość czystych wokali w stosunku do tego, co rzeczywiście ma być "hardcore" w tej muzyce jest mocno przytłaczająca. Co jednak zrobić, skoro bliżej im do screamo niż post-hc.
Na szczęście później na scenie zameldowali się panowie z Red Fang. Ekipa, którą całkiem niedawno pokochała Polska ma zadatki na to, aby w niedalekiej przyszłości ciągnąć duże trasy sama. Albo, czego im życzę, jako support Mastodon. Część zaprezentowanego materiału cechowała się podobnym feelingiem, z tą jednak różnica, że to przecież stoner/sludge wymieszany z leniwym rock’n’rollem. Namiot nie po raz pierwszy pękał w szwach i gdyby nie - delikatnie mówiąc - średnie brzmienie, ten koncert mógłby zdeklasować nie tylko Iron Reagan ale nawet Enter Shikari. Reakcje tłumu - absolutny kosmos, zaangażowanie kapeli - poziom nie klubowy, a niemal jak na koncert w hali, dobór materiału oceniam na szóstkę z plusem, bo było gęsto, tłusto, momentami topornie wolno i o to chodziło. Tak aby basem dostać po pysku ("Sharks") i odpalić kolejnego jointa, od których roiło się na "sali".
Wymęczony nie dotrwałem do Off!, za to potrafiłem stać 20 minut na burgera a potem prawie dwie godziny próbować zasnąć. Złe decyzje podejmuje się w najmniej odpowiednich momentach, a ponoć ominęła mnie nie lada bójka między muzykami, a członkiem greckiej części publiczności, który wyraźnie nie zrozumiał, co do powiedzenia miał legendarny Keith Morris. Bywa. Dla jednych jak i drugich będzie to nauczką, a dla mnie dowodem na to, aby nie omijać koncertów kapel, na które się czekało (Expire, Off!, Ignite). Do zobaczenia za rok.
Grzegorz "Chain" Pindor