Mighty Sounds 2015 - 3-5.07.2015 - Tábor (Czechy)
Mighty Sounds, jeden z najpotężniejszych, jak sama nazwa mówi festiwali punk rock/ska/reggae/hardcore powrócił po raz jedenasty do czeskiego Táboru.
Festiwal tradycyjnie (z wyjątkiem pierwszej edycji) odbywa się na terenie lotniska Tábor - Čápův Dvůr. W tym roku, po raz jedenasty co najmniej 10 000 fanów brzmień, z jakich festiwal jest znany, przez trzy dni raczyło się koncertami m.in. takich wykonawców, jak Enter Shikari, Architects, Dubioza Kolektiv, Cockney Rejects, czy Derrick Morgan.
Jan Hus i Jan Žižka to dwie główne sceny, na których wystąpiły największe zespoły. Trzecia, mniejsza, nazwana na cześć Jana Roháča, była zlokalizowana w namiocie nieopodal strefy Monster Energy, w której można było posłuchać setów DJ-ów oraz Fido’s Fun Zone, oferującej rozmaite atrakcje, m.in. rampę dla skaterów, tenis stołowy oraz skimboard. Czwarta, Lucky Hazzard przeznaczona dla kapel mniej znanych, najczęściej debiutantów była ciekawą opcją na muzyczne poszukiwania, bowiem spośród zespołów, jakie na niej wystąpiły, można było znaleźć ciekawostki w postaci Eat Me Fresh, The Blind Daters, Ginny Andro Syndrome oraz jedyny polski zespół na tegorocznej edycji, The Freeeborn Brothers.
Dzień pierwszy (piątek 03.07.)
Dzień pierwszy, jak to na festiwalach bywa, jest dniem wprowadzającym. Był to również najbardziej punk rockowy dzień, jednak nie zabrakło wyczekiwanych kapel z gatunku hardcore (Sick Of It All oraz Architects). Pierwszym koncertem, który wysłuchałem, byli reprezentanci sceny psychobilly, The Creepshow. Mimo że nie jest to zespół grający jakąś bardzo wyszukaną muzykę, to teksty w klimacie filmów grozy oraz charyzmatyczna wokalistka sprawiają, że chce ich się słuchać.
Czeska celtic punkowa grupa Pipes & Pints zapoczątkowała trwający do późnego wieczora koncertowy maraton z punk rockowymi i hardcore’owymi zespołami. Po kilku utworach słychać wyraźne inspiracje Dropkick Murphys. Podczas ich występu obecny był charakterystyczny dla celtic-punka vibe oraz żywiołowa reakcja publiczności, z którą zespół nawiązuje bardzo dobry kontakt. Natomiast koncert Sick Of It All, którego nie mogłem się doczekać, okazał się lekkim rozczarowaniem. Co prawda satysfakcjonowała mnie przekrojowa setlista, riffy Pete’a jak zawsze, mogłyby burzyć ściany, wokalista Lou w dobrej formie, jednak czegoś zabrakło. Cockney Rejects to legenda, absolutna pierwsza liga Oi!. Ich koncert oglądałem z trybuny Cirk Kofola, zlokalizowanej naprzeciwko sceny Jan Žižka. Zagrali tradycyjnie, sporo największych hitów, ale również rzadziej granych, nowszych numerów.
Największą atrakcją pierwszego dnia byli metalcore’owcy z The Architects. To zespół, który bez dwóch zdań plasuje się w czołówce gatunku. Każda kolejna płyta, a w szczególności ostatnia "Lost Forever // Lost Together" potwierdza ich silną pozycję na rynku oraz profesjonalizm. Zagrali bardzo solidny, na wysokim poziomie koncert. Pełen swobody, naturalności i wyczuwalnej w powietrzu magicznej atmosfery. Zdecydowanie występ dnia.
Dzień drugi (sobota 04.07.)
Sobota, w moim odczuciu była najciekawszym dniem festiwalu. Głównym celem były koncerty Skywalker, Booze & Glory oraz Enter Shikari. Skywalker, mimo dość krótkiego stażu, jest jednym z najważniejszych, jak nie najważniejszym przedstawicielem czeskiej sceny hardcore. Zagrali bardzo równy set, składający się głównie z utworów z debiutu "Liberty Island", ale usłyszeliśmy też nowy utwór, który porwał tłum do mosh pitu, trwającego nota bene przez większość ich koncertu. Następnie, po przeprowadzeniu wywiadu z nimi, udałem się na Graveyard Johnnys na tej samej scenie (Jan Roháč Stage). Był to jeden z ciekawszych zespołów rockabilly na tegorocznej edycji. Chwilę później, z ciekawości, w oczekiwaniu na Prague Conspiracy, posłuchałem bardzo udanego koncertu United Flavor, reprezentującego szeroko pojęty gatunek "world music".
Najbardziej wyczekiwanym zespołem drugiego dnia i chyba całego festiwalu był Enter Shikari. Jak zawsze, wypadli genialnie. Przede wszystkim show, energia i znakomity kontakt z publiką. Na ich koncertach plenerowych dużą rolę odgrywa nie tylko oświetlenie, ale również przestrzeń, której trudno uświadczyć w klubach. Już wkrótce zawitają do Polski, zatem będę miał okazję zobaczyć ich po raz kolejny. Tymczasem, na Mighty Sounds zagrali najpotężniejszy i najbardziej pamiętny koncert festiwalu.
Dzień trzeci (piątek 05.07.)
Ostatni dzień, w przeciwieństwie do zwyczajów zazwyczaj panujących na festiwalach, był najmniej interesujący. Również nie cieszył się tak imponującą frekwencją, jak dwa pozostałe. Może dlatego, że na zakończenie zabrakło większego zespołu w roli headlinera? Mimo wszystko, można było posłuchać ciekawych kapel. M.in. znanego w środowisku hardcore Defeatera, czy legendarnego Terror, którego występ obok Fast Food Orchestra oraz Red Fang należał do najciekawszych w trzecim dniu festu.
Ostatnie kilkadziesiąt minut festiwalu spędziłem w namiocie Jan Roháč Stage. Niezależnie, czy grają jako headliner dla wielkiego tłumu, czy jako zespół na mniejszej scenie, dają z siebie wszystko i jak zawsze dbają o odpowiednie show. Mowa tu o Red Fang, których miałem okazję w tym roku spotkać po raz drugi. To paczka kumpli, którzy świetnie bawią się na scenie, są wyluzowani, sympatyczni, a zarazem niezwykle profesjonalni w tym, co robią. Natomiast ich fani są dokładnie tacy sami. Zagrali standardowy set, składający się głównie z hitów, jak i nowego materiału. Zaostrzyli mój apetyt na więcej.
Mighty Sounds to jedyny taki festiwal w Europie. Próżno szukać konkurencji z tak dobrym line-upem, organizacją i swobodną, niemalże rodzinną atmosferą. W tym roku usłyszeliśmy bardzo dużo dobrych wykonawców na wysokim poziomie. Nie mam na myśli największych gwiazd festiwalu, ale również debiutantów z wielkim potencjałem. Mimo wysokich temperatur, festiwal odwiedziły rzesze fanów typowego dla tej imprezy grania i z pewnością powrócą tam za rok.
Tekst: Wojciech Margula
Zdjęcia: Yan Renelt