Rocket Festiwal 2015 - 27.02.2015 - Szczecin

Relacje
Rocket Festiwal 2015 - 27.02.2015 - Szczecin

Choć dziś skład Rocket Festiwal stoi daleko od moich muzycznych upodobań, to możliwość powrotu do czasów gimnazjum (gdzie Happysad czy Pidżama Porno były towarem niezwykle wartościowym) był dla mnie w jakimś stopniu magiczny.

O ile w obecnej chwili odtworzenie wideoklipu któregoś z występujących kapel sprawia mi problem, o tyle zobaczenie "starej gwardii", która przynajmniej w jakimś stopniu przyczyniła się do tworzenia mojego gustu było wręcz obowiązkiem. Przyciągał również fakt, że sam festiwal miał odbyć się w szczecińskim Azoty Arena, gdzie po raz pierwszy zagościły zespoły muzyczne a nie sportowe.

Niestety z powodów organizacyjnych nie udało mi się dotrzeć na koncerty Oberschlesien oraz Much, aczkolwiek z opowiadań kilku obecnych nie straciłem zbyt wiele. Niezbyt duża frekwencja oraz średni występ nie przyczynił się do zwiększenia grona fanów obu tych zespołów. Przejdźmy jednak do kolejnych kapel.

Chemia, czyli polski Nickelback.

Ile złego nasłuchałem się o tym zespole, to książkę można byłoby napisać. Na szczęście dla chłopaków, rzadko zdarza się żebym swoją opinię opierał na opowieściach, więc do samego koncertu przystąpiłem z lekkim zaciekawieniem. Nie zawiodłem się. Świetny kontakt z publiką oraz kilka naprawdę dobrych rockowych hitów z amerykańską duszą, to było to czego oczekiwałem tego popołudnia. Muszę przyznać, że poszczególne kompozycję potrafiły przyciągnąć uwagę nawet niezaznajomionego z twórczością Chemii fana. Pomimo tego można było wyczuć, że zgromadzona publika od kolejnych zespołów oczekuje zdecydowanie mocniejszego grania.

Luxtorpeda, czyli jak korzystać z "chwilowej" mody na swój zespół.

Pierwsza płyta chłopaków była naprawdę fajna. Dodatkowo podczas występu na Woodstocku nawet udało im się zwrócić moją uwagę na ich występ, co do dzisiaj jest dla mnie wielką niewiadomą. Nie wiem czy był to efekt panującej tam atmosfery czy może procentów w moim organizmie, ponieważ na szczecińskim koncercie nie było już tak kolorowo. Litza zaczął od tego, że musiał przejechać kilkaset kilometrów żeby zagrać dla fanów zgromadzonych w Azoty Arena i niestety dało się to wyczuć podczas występu. Pomimo tego, że standardowo utrzymywali kontakt ze zgromadzoną publiką, a setlista zawierała wszystkie hity z kolejnych trzech płyt zespołu, to sam koncert był zagrany, mówiąc kolokwialnie, na jedno kopyto. Jak zaczęli, tak skończyli.

Oczywiście nie był to zły koncert, tłumnie zgromadzeni fani Luxtorpedy byli jak zwykle w siódmym niebie. Niestety, jak dla mnie było zbyt monotonnie. Zupełnie nie wiedziałem, kiedy jeden utwór się kończy a kiedy zaczyna. Podczas występu najbardziej przykuł moją uwagę Hans, który wyglądał jakby był to dla niego pierwszy koncert w życiu, czego efektem były może ze dwa zdania rzucone do publiki. Fenomen tej kapeli jest dla mnie naprawdę trudny do ogarnięcia, ponieważ wszystkie utwory z ostatnich dwóch płyt są dla mnie tak miałkie, że poprzedzająca ich Chemia powala ich na łopatki. Jedynym wartościową rzeczą w tej kapeli są teksty oraz opowieści jakimi poprzedza je Litza. Za to na pewno należą im się duże brawa.

Happysad, czyli jak przez czternaście lat nie zrobić kroku naprzód.

Pomimo tego, że Pidżama była dla mnie najbardziej oczekiwaną gwiazdą wieczoru, występ Happysad wywoływał u mnie nie mniejsze emocje. Nie będę nikogo oszukiwał - nigdy nie przepadałem za ich twórczością. Interesowało mnie jednak to, jak w obecnej chwili brzmi ten zespół, ponieważ doszły mnie słuchy, że to już nie ci sami chłopcy którzy nagrali "Podróże z i pod prąd". Zespół już na wstępie przyciągnął moją uwagę. Klasyczny skład z dwoma gitarami, klawisze oraz sekcja dęta stworzyły nadzieję zobaczenia naprawdę dobrego show. Rozpoczęło się też nieźle, od post rockowego intro okraszonego świetną grą świateł. I na tym się skończyło. Kiedy do moich uszu dotarły słowa bodajże "...to dzięki Tobie", momentalnie stwierdziłem, iż nie mogę się spodziewać po ich twórczości niczego wielkiego.

Oczywiście, to nie są ci sami panowie co z "Podróże z i pod prąd", ponieważ wyraźnie nabrali pewności siebie, a ich aranżacje nieznacznie ewoluowały, co jest raczej efektem dostępnych środków niż samego talentu. Nie zrozumcie mnie źle ale dla mnie jest nie do zrozumienia gdy zespół przez sześć płyt dalej śpiewa o miłości w sposób ciekawy, tylko że dla szesnastolatka. W porównaniu z hitami z 2005 roku ich dzisiejsze kompozycję nie różnią się praktycznie niczym. Jedynymi plusami całego przedsięwzięcia jest kawałek "Tańczmy", który w jakimś stopniu ubarwił mi ten półtoragodzinny set okraszony falą przekleństw i myśli samobójczych.

Pidżama Porno, czyli jak grają pięćdziesięcioletni punkowcy.

Fakt, że Pidżama powróci na scenę wywołał u mnie falę wspomnień. To co Pidżama czy sam Grabaż zrobili dla polskiej sceny punkowej jest nie do przecenienia. Dlatego też występ tej, nie bójmy się użyć tego słowa, legendy w moim rodzinnym mieście nie mógł mnie ominąć. Przejdźmy jednak do samego koncertu. Kiedy powracający na bis Kuba Kawalec z Happysad powiedział, że nie wie czy Pidżama wyjdzie na koncert, bo na backstage’u "…dzieją się dantejskie sceny" momentalnie wiedziałem, że panowie "w pełni gotowi" na scenę nie wyjdą. Co dziwne instrumentaliści intro zagrali sprawnie, więc wszystko zaczęło się jak trzeba. Do momentu aż Grabaż nie zaczął śpiewać. Wymijanie się z dźwiękami było standardem przez pierwsze trzy utwory. Sam wokalista nie wyglądał jakby był pod wpływem, także sytuacja stała się jeszcze dziwniejsza. Może to sprawa wieku, nie mam pojęcia. Zapewne sam zainteresowany jak zwykle skwituje sytuację, że są to nowe aranżacje utworów. Nieważne.

Dla osób zgromadzonych podczas Rocket Festiwal najważniejsze było to żeby usłyszeć hity poznańskiego zespołu. Panowie nie zawiedli, bo zabrali nas w podróż przez praktycznie całą swoją dyskografię. Usłyszeliśmy "Kocięta i Szczenięta", "Bułgarskie Centrum Hujozy" czy chociażby "Wirtualnych Chłopców", co dla mnie osobiście było setlistą marzeń. O dziwo, z każdym kolejnym utworem zespół rozkręcał się coraz bardziej, co zamazało niesmak po początkowej wpadce. Po ostatnim utworze poznaniaków dało się wyraźnie odczuć, że ten prawie dwugodzinny występ to dalej zbyt mało dla wygłodniałych fanów Pidżamy, więc miejmy nadzieję, że zespół znajdzie jeszcze niejedną okazję żeby znów się reaktywować.

Sam festiwal należy ocenić na wieli plus. Lineup oraz organizacja stały na najwyższym poziomie, więc przybyłym na miejsce fanom pozostało tylko raczyć się ulubioną muzyką. Jak wspomniałem na wstępie, sam pojawiłem się tam raczej z ciekawości i pomimo wymienionych przeze mnie minusów nie żałuję tej decyzji. Po frekwencji było widać, iż nadal w naszym kraju są ludzie głodni takiej muzyki, aczkolwiek życzyłbym sobie żeby sama scena rockowa rozwijała się trochę prężniej, ponieważ w porównaniu do zachodnich trendów ciągle stoimy w miejscu, od lat racząc się muzyką stojącą na tym samym poziomie.

Marcin Czostek