Jessie Ware - 07.02.2015 - Warszawa
Z perspektywy fana rocka czy metalu, koncerty takie jak sobotni występ Jessie Ware w stołecznym Torwarze, są nie lada wyzwaniem. Mimo iż środki wyrazu są podobne, tak emocje zgoła inne od tych, których doświadczamy w klubach w czasie występów swoich ulubionych hałasujących muzyków.
W moim przypadku pop jest czymś, co zwykło określać się jako "guilty pleasure", a Jessie Ware w sobotę była znacznie bardziej pleasure niż guilty. Angielska gwiazda muzyki pop cieszy się ogromną popularnością, czego w najprostszy sposób dowiódł wyprzedany na pniu koncert w stolicy. Wielbiciele subtelnego, czarującego głosu Jessici Lois Burrows otrzymali od Go Ahead niemały prezent, na dobry początek 2015 roku. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem debiutancki album Jesse, "Devotion", oniemiałem z zachwytu. Leniwie rozwijające się kompozycje, intymny klimat, a przede wszystkim ten głos i charyzma nie pozwoliły przejść obojętnie obok "kolejnej sensacji z Wysp". Fani z Polski mieli do tej pory kilka okazji aby spotkać się ze swoją ulubienicą, ale nie z takim rozmachem i w tak dużej hali. Właśnie charakter miejsca, w jakim odbył się warszawski koncert, potęgował wrażenia dostarczane ze sceny.
Wielu z pewnością będzie polemizować odnośnie warunków akustycznych w naszych halach i obiektach mogących pomieścić więcej niż dwa tysiące ludzi. Cóż, z biegiem lat zmienia się sprzęt, wymienia ekipa obsługująca imprezy i nawet z tak niesprzyjającego pracy miejsca jak Hala Wisły da się stworzyć odpowiednie warunki, dla wymagających artystów. Rzecz ma się podobnie z Torwarem, który nie wiedzieć czemu, wciąż pozostaje mało użytkowanym miejscem imprez. Nadchodzące wydarzenia, w tym Rocket Festival, gig Motorhead, Toto oraz Lynyrd Skynyrd mają szansę owe miejsce "odczarować". Niestety spóźniłem się na support, ale dobrze, że udało mi się dotrzeć na czas, gdyż gwiazda wieczoru rozpoczęła swój występ punktualnie. Set rozpoczęło - jak na całej trasie - "Running", nieśmiało odśpiewane przez publiczność, co jednak ku uciesze mojej, jak i samych artystów, miało się zmienić w trakcie występu i mieć swoje apogeum na koniec przy "Wildest Moments". Z początku brzmienie trochę się nie kleiło, ale im dalej w las, tym lepiej, już przy utworze tytułowym z wydanej niedawno płyty "Tough Love", zespół towarzyszący Jessie brzmiał dokładnie jak trzeba - o ile pop może brzmieć "mocno" i "soczyście".
Publiczność, choć przeważnie mocno statyczna spisała się na medal. Nie wiem, czy na popowych koncertach można mówić o zaangażowaniu albo o dobrej wymianie energii między tłumem a artystą, ale niemal namacalnie dało się odczuć, że ludziom zależy i są tam nieprzypadkowo. Jessie choć nie należy do wybitnie wylewnych osób pozwalała sobie na żarty i sporą dawkę uśmiechu, na co przecież charakter jej utworów specjalnie nie pozwala. Takich muzyków - szczerych, skromnych i pełnych charyzmy zwyczajnie chce się oglądać. Oby jak najczęściej.
Tekst: Grzegorz "Chain" Pindor
Zdjęcia: Asia Kubicka