Impericon Never Say Die - 15.11.2014 - Warszawa
Kilka lat temu przeciętny słuchacz hardcore’a i jego pochodnych mógł jedynie pomarzyć o koncertach większych zespołów ze swojego ulubionego gatunku.
Z czasem promotorzy doszli jednak do wniosku, że jest z tego pieniądz i nagle z koncertowej posuchy zrobił się prawdziwy deszcz. Zamiast chcieć więcej, fani przytłoczeni ilością wydarzeń, stali się więc wybredni, a to przełożyło się na frekwencję większości tego typu imprez. Miniona odnoga objazdówki Impericon Never Say Die winna temu przeczyć, ale kiedy uświadomimy sobie, ile osób przyjechało spoza stolicy, w tym z najdalszych zakątków kraju, faktycznie można poddać w wątpliwość intensywność bookingów.
Powyższe pozostawiam organizatorom. Sobie zaś, ocenę jednego z bardziej wyczekiwanych koncertów jesieni. Skład Impericona tradycyjnie objął siedem zespołów, które mniej lub bardziej odzwierciedlają, jak zróżnicowanym nurtem jest hardcore. Jednak trzy pierwsze formacje, debiutanci z Capsize, melodyjni wyjadacze z No Bragging Rights i nasi europejscy przedstawiciele w stawce, More Than a Thousand, ostatecznie pasowali do tej układanki jak pięść do nosa. Mimo zaangażowania i próby kupienia publiczności swoją muzyką (wszystkie trzy supporty promują nowe albumy), jeszcze niezapełniona Proxima, zresztą słusznie, nie wykazała większego zainteresowania ich wypocinami. Kontakt utrudniały przede wszystkim zbyt mocno triggerowane bębny (stopa!) i zdecydowanie za głośno ustawione mikrofony wokalistów i wspierających ich muzyków. Jakby było mało, gitary zlewały się w jedno, więc generalnie, wszystkie trzy koncerty uznać można za klapę i bynajmniej nie przez ilość "lukru" w utworach. Żeby jednak nie narzekać, cała trójka, jak i grające po nich gwiazdy, cechowały się grą na 110 % swoich możliwości, co opłaciło się More Than A Thousand, którzy z pierwszej trójki wypadli najlepiej.
Koncert numer cztery, to mój konik, Obey The Brave. Kanadyjska formacja dowodzona przez Alexa Eriana, który dał poznać się światu w deathcore’owym Despised Icon zagrała gościła w Polsce po raz drugi, i z batalii wyszła zwycięsko. Intensywny show podopiecznych Epitaph Records mógłby trwać jednak dłużej, tak aby materiał ze słabszego, promowanego obecnie drugiego albumu, dowiódł, że ten zespół nie jest tylko wytworem rynku. Poniekąd przekonałem się, że błędnie oceniłem ich tegoroczne wypociny, ale o tym, czy Obey The Brave jest kolejną "dużą rzeczą" w zalewie innych wyhajpowanych kapel przekonam się dopiero w kwietniu, kiedy to ponownie najadą polskie ziemie. Set Kanadyjczyków składał się ze znanych z debiutów: "Live And Learn", "Get Real" (dlaczego Scott z Terror nie wyszedł na featuring?) oraz palety nowych kompozycji: "Short Fuse", "Raise Your Voice", "Full Circle", "C’est la vie". Co warto odnotować, był to pierwszy koncert, na którym publiczność zaczęła szaleć, choć do piekła jakie miało się rozpętać było daleko. Moim zdaniem OTB dali naprawdę przyzwoite show, o dziwo nie najgorzej nagłośnione, a sprawca największego zamieszania, czyli Erian nie zawiódł.
Po secie kwintetu z Montrealu na scenie dość nieoczekiwanie zameldowali się kolejni Kanadyjczycy z Comeback Kid. Ta, wydawać by się mogło, kosmetyczna zmiana wpłynęła na późniejszą frekwencję pod sceną na Stick To Your Guns, ale o tym później. Dla wielu twórcy "Wake The Dead" są jednym z zespołów, których nie znoszą z płyty, za to kochają na żywo. Jeśli miałbym wskazać jedną z absolutnie najlepszych kapel live w całym newschoolowym hc, z pewnością mój wybór padłby na ekipę Andrew Neufelda. Przez cały set Kanadyjczyków publika rozkręcająca się i wraz z kolejnymi strzałami ze sceny, popadała w coraz większy amok. Mimo barierek, których niestety w Proximie nie da się zdemontować, rozpoczął się prawdziwy festiwal stage dive’ów. Zespół w doskonałej formie, Neufeld wściekły jak nigdy; dosłownie jakby miał wypluć płuca. Padło kilka ważnych słów o scenie, o energii jaka jest w tym miejscu, o tym jak dobrze gra się w Polsce, ale przede wszystkim o tym, aby dobrze się bawić. Okazji było niemało, bo czternaście, na czele z "False Idols Falls", nieśmiertelnym, wykrzyczanym przez wszystkich "Wake the Dead", "Wasted Arrows", "Broadcasting" czy "Die Knowing". Na specjalne życzenie jednego z uczestników gigu zagrali też "Concept Stays" jako "crowdpleaser" i generalnie zmietli każdą żywą i moshującą lub biegająca w circle picie duszę. Tak właśnie gra się hardcore’owe koncerty i kogo nie było ten trąba, bo ominął go podręcznikowy przykład wymiany energii pomiędzy publicznością a zespołem na scenie. Apogeum jednak przed nami.
Koncert Stick to Yours, jedynego strite hardcore’owego zespołu w katalogu progresywnej Sumerian Records cechował się jeszcze większym impetem i furią (choć to 14 sztuka na trasie!), ale ludzie wyraźnie zmęczyli się w trakcie show Comeback Kid. Nie mam tego nikomu za złe, ale jak na dopiero drugą wizytę w naszym kraju ekipy z Kalifornii, to mogliśmy się bardziej postarać. Mimo to, wrażeń nie brakowało, jak i dość odważnych słów z ust Jerry'ego, które z pewnością miałyby większy sens, gdyby tyle nie przeklinał (analogicznie zachowywał się na tegorocznym MightySounds w Czechach). Set Amerykanów zawierał m.in. "We Still Believe" - ulubiony utwór frontmana, "Amber", "D(IA)mond" czy "Against Them All" dedykowane policjantom. Brzmieniowo chyba najlepszy koncert wieczoru, choć tu zdania są mocno podzielone, co zresztą nie dziwi, skoro Proxima jest w pewnym sensie puszką, w której dźwięk odbija się od każdej ściany.
Gwiazda imprezy nie kazała na siebie czekać. Po raz kolejny tego wieczoru wyszli na scenę po hip-hopowym/trapowym intro i przyłożyli do pieca jakby mieli nie po trzydzieści parę lat na karku, a dwadzieścia. Od skaczących ze sceny młodych, starych, napakowanych, szczupłych, a nawet ludzi zupełnie odstających wyglądem od klimatu koncertu, mieniło się w oczach. Pojawiali się mosherzy, którzy dosłownie okupowali scenę, biegali od głośnika do głośnika, wyskakiwali jak nie na ludzi to na instalację wentylacyjną nad głowami muzyków, generalnie rozpętało się piekło tylko podsycane kolejnymi wypowiedziami Vogela. Tym razem, wbrew obiegowym opiniom, trzeźwego i doskonale wiedzącego po co znalazł się w tym miejscu. Generalnie, mówicie co chcecie, ale marketingowe zabiegi Terror, w rodzaju sznurówek czy skarpet to jedno (i lepiej sobie w końcu uświadomić, że muzycy z tego żyją, a ludzie to kupują) a to, co robią na scenie i jakie płyty nagrywają to kompletnie niezwiązane ze sobą rzeczy. Terror live jest prawdziwą potęgą, która może sobie pozwolić absolutnie na wszystko. Zapracowali na to ciężką pracą, o czym wielu napinaczy zapomina. Nie widziałem jeszcze słabego gigu Vogela i spółki, a małe kluby, lub te średniej wielkości jak Proxima idealnie nadają się na "hardcore’owe święto" jakim był set Amerykanów. Usłyszeliśmy "Stick Tight" (hasło przewodnie całej trasy), "Most High", "Live By The Code", czy absolutny hymn, zagrany na koniec z gościnnym udziałem Jessego ze Stick To Your Guns "Keepers of The Faith".
Ostatni utwór tak naprawdę podsumował całe wydarzenie. Niezależnie od wieku, płci i wyglądu, ludzie nadal kochają hardcore. Nieważne, że ten, jak to mówią, "sieciowy" złożony z "wielkich kapel". To zresztą jest kwestia mocno dyskusyjna. Razem z kilkuset innymi osobami dokładnie wiedziałem co robiłem w Warszawie. Jasne, mógł być to kolejny koncert odhaczony w tegorocznym kalendarzu, ale wychodząc z klubu z obitym czołem czułem się w pełni zadowolony. Młody i pełen energii, co podkreślał Scott na scenie. Oby jak najczęściej.
Grzegorz "Chain" Pindor