Enter Shikari - 08.10.2014 - Warszawa

Relacje
Enter Shikari - 08.10.2014 - Warszawa

Daleki jestem od nazywania jakiegokolwiek zespołu mianem najlepszego w jakiejś dziedzienie, ale po tym, co słyszałem i widziałem w Progresji, to właśnie Enter Shikari, brytyjska formacja łącząca metalcore, alternatywę i elektronikę, plasuje się na podium "Best live act" tuż za The Dillinger Escape Plan i Converge.

Czym zaskoczyli mnie Brytyjczycy i dlaczego stawiam ich w tak zacnym i nietuzinkowym gronie? Przyczyna jest dość prosta i najwyraźniej będąca efektem angielskiego, nieszablonowego humoru. Mianowicie, Enter Shikari cieszy wzrok i narządy słuchu dystansem jakiego próżno szukać u 99% innych, im podobnych kapel. Dopóki sami będą swoimi największymi fanami, dopóty na żywo będą prawie bezkonkurencyjni.

Zacznijmy jednak od początku. Klub Progresja Music Zone przeszedł już niejeden chrzest i powoli staje się mekką dla stołecznych metalheads. To przestrzenne kilkupoziomowe miejsce rozmiarami przypomina Stodołę, a pod względem warunków akustycznych zlokalizowany na Forcie Wola lokal wcale nie ustępuje najpopularniejszemu klubowi studenckiemu. Koncert Enter Shikari był dla tego miejsca kolejnym sprawdzianem, związanym z tanecznym charakterem twórczości Anglików, z którego jak się okazało, klub wyszedł obronną ręką (choć w zależności gdzie się stało). Nic tylko chwalić, ale na przyszłość przydałoby się poświęcić więcej czasu na realizację gitar. Kwestią budzącą niepokój nie okazała się ani forma gwiazdy wieczoru, czy samego wyboru miejsca wydarzenia, a dobór dodatkowych artystów i frekwencja.

Najpierw o suportach. Niemal do ostatniej chwili zwlekano z ujawnieniem dwójki formacji, która towarzyszy ES na całej trasie po wschodniej części naszego kontynentu. Wielu obiecywało sobie równie dobrych załóg jak do tej pory towarzyszące Shikari - Your Demise, Letlive czy Cancer Bats. A tu psikus. Management zespołu, zadecydował, że da szansę dwóm kompletnie nieznanym zespołom: kolejno Roam z Anglii i Shell Beach z cierpiących na posuchę dobrych artystów - Węgier. Osobiście tłumaczę to sobie w jedyny możliwy sposób i z całym szacunkiem dla supportów: zapłacili to zagrali. Proste i budzące spory niesmak.

Gig otworzył Roam prezentujący swoje pop punkowe oblicze w okrojonym składzie. Głównego wokalistę, który nie potrafił znaleźć swojego paszportu aby móc wziąć udział w trasie, zastąpił gitarzysta, który dwoił się i troił aby godnie wypełnić powstałą w ostatniej chwili lukę. Ci, którzy zespół znają (a są to jedynie wielbiciele pop punka) twierdzą, że ta zmiana zdecydowanie grupie służy. Moim zdaniem ani obecność w Warszawie, gdzie bawiło się na nich może z pięć osób, ani ta zmiana składu, nie pomogły w zdobyciu zaufania słuchaczy. Z czysto dziennikarskiego obowiązku porównam Roam do Man Overboard (zespołu z którym w przyszłym roku odwiedzą Kraków), czy Four Year Strong z domieszką New Found Glory. A więc młodzianie z Wysp łączą nieco starsze dla tego nurtu brzmienia ze współczesnym agresywnym sznytem. Niby fajnie, ale w lecie i na festiwalu. Nie w zimnej Warszawie.

Drugi band, będący znacznie ciekawszym elementem środowej układanki to Shell Beach - pięcioosobowa załoga z Budapesztu zaprezentowała mieszankę alternatywnego rocka w połączeniu z wciąż modnym, przebojowym post-hardcorem w stylu zespołów z Rise Records. Niestety, do amerykańskich formacji mają jeszcze dość daleko, ale rzeczywiście, mogli się podobać. Na pewno okazali się trafniejszym wyborem niźli Roam. Od czasu do czasu w trakcie ich seta ktoś próbował rozkręcić młyn. Chociaż tyle w podzięce od polskiej i głodnej Enter Shikari publiczności.

Zanim przejdę do omówienia SHOW gwiazdy wieczoru, słów kilka o publiczności. Poprzednie koncerty Enter Shikari cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. Może dlatego, że były to pierwsze wycieczki tego bandu do Polszy, a może... z ciekawości. Tym razem w Warszawie zameldowało się na oko raptem 300 osób, lecz zupełnie nieprzypadkowych. No, może poza braćmi Figo Fagot, którzy stali się niemałą atrakcją wieczoru. Wracając do samej gawiedzi, chciałbym to podkreślić, że w trakcie koncertu Enter Shikari ta nieprzypadkowość była widoczna na każdym kroku. Od znajomości tekstów, które ryczał praktycznie każdy zebrany, przez totalnie spontaniczne i idealnie zgrane akcje jak sit down czy ściany śmierci w doskonale stworzonych do tego momentach; czy wreszcie, zwyczajne czucie tanecznego klimatu utworów Anglików. Pójście na ich show to rzeczywiście potańcówka, którą tym razem rozpoczęto od neurofunkowego utworu puszczonego tuż przed intro. Cios!

Gig zaczęli od "Solidarity" i już od tego utworu widać było, że jeden z obecnych na scenie muzyków chce skraść show dla siebie. Będący w świetnej formie Rou Reynolds całkiem spontanicznie zadecydował, że tym razem deski Progresji nie są miejscem dla niego. Równie szybko jak zrzucali kolejne petardy ulokował się w tłumie, gdzie m.in. ścigał się z fotografami i kamerzystą dokumentującym cały koncert, siłował z fanami tak aby mikrofon tylko pozornie należał do nich, czy wskakiwał na budowaną w ekspresowym tempie ludzką piramidę (SIC!!!), z której szczytu śpiewał. Chłop co rusz skakał po blacie baru, darł paszcze zza pleców barmanki a nawet zbijał piątki z akustykami. Innymi słowy, opętała go dzicz i niespotykany szał, który winien cechować hardcore’owców a nie producenta i wokalistę takiego zespołu jak Enter Shikari. Momentami ciężko było nadążyć za zmianami personaliów na scenie i gdyby nie "pomoc" ekipy Ambush Reality, cały sprzęt pewnie poszedłby w cholerę. Zresztą, jedna paczka (a raczej fake) została rzucona przez Chrisa w bliżej nieokreślonym kierunku. Panowie przy każdej możliwej okazji wykorzystywali elementy otoczenia aby skakać, ślizgać się i biegać w coraz bardziej zwariowanym tempie. Momentami można było odnieść wrażenie, że to pół-playback bo przecież tak grać się nie da, ale rzeczywiście, zarówno wokalnie jak i instrumentalnie (z naciskiem na gitarzystę, który regularnie dryfował na rękach publiczności) leciała na żywo i z potężną mocą.

Humor dopisywał gwiazdom wieczoru, w tym perkusiście który kilka razy powiedział do mikrofonu "lecimy tutaj". Gadki Brytyjczyków czasami były dość mocno niezrozumiałe, tak jak ich interpretacje własnej twórczości. Przez pół koncertu kilka osób z tłumu domagało się "Hectic". Cóż, jak wszyscy wiemy od dawna tego nie grają, ale nadzieja matką głupich, co w sumie ładnie podsumował Rou. Prawdą jest, że nikt nie chciałby zobaczyć w serwisie YouTube jak partaczą ten utwór i według mnie, dobrze, że nie dali się skusić. Nawiązując jeszcze do "Hectic", dziwi brak tego utworu w koncertowym arsenale. Zresztą, nie tylko tego, bo "killerów" w dorobku ES nie brakuje, a od paru lat grają praktycznie to samo. Wyjątek stanowił, co było do przewidzenia, przyszły singiel "Anaestethist", który pozwala wierzyć w mocno elektroniczną stronę zespołu i… to by było na tyle. Mogli dołożyć do pieca "Quelle Surprise" albo darować sobie zagraną na (trochę wymuszony) bis balladę "Constellations", ale szczerze, czego by nie zagrali, zabawa była przednia.

Oby zawitali do nas za rok. Już z nowym materiałem zatytułowanym "The Mindsweep". Jak sami muzycy powiedzieli na scenie, spodoba się nam. Co więcej, to jeden z albumów wszech czasów. Oczywiście, wierzę na słowo….

Solidarity
The Paddington Frisk
Destabilise
Radiate
Gandhi Mate, Gandhi
Anaesthetist
Sssnakepit
Sorry, You're Not a Winner
Arguing with Thermometers
Juggernauts 

Mothership
Constellations
Zzzonked

Tekst: Grzegorz "Chain" Pindor

Zdjęcia: Asia Kubicka