Śnieżka Czad Festiwal - 29-30.08.2014 - Straszęcin
Czadowe zakończenie wakacji już za nami. Kto by największym wygranym, a kto przegranym imprezy i czy na scenie pojawił się czołg?
Mała licząca trzy tysiące mieszkańców wieś Straszęcin, położona koło Dębicy w województwie podkarpackim, drugi raz stała się stolicą rocka. Obok festiwalu w Cieszanowie i odbywającego się tuż obok Goodfest, to właśnie Śnieżka Czad ma za zadanie wypełnić koncertową lukę na wschodzie Polski. Zadanie, któremu przyświeca przede wszystkim dobra zabawa, niesie ze sobą niepisane bonusy, jak krzewienie wśród młodzieży kultury chodzenia na koncerty, a przede wszystkim, celebrowania samej muzyki. W tym ostatnim publiczność zebrana na terenie Ośrodka Przygotowań Piłkarskich im. Kazimierza Górskiego nie miała sobie równych.
Dzień pierwszy, piątek, obfitował przede wszystkim w spontaniczne wybuchy radości spowodowane przedłużającym się setem łódzkiej Comy. Jedna z ikon polskiego rocka zaprezentowała się w doskonałej formie, która zapowiada serię jesiennych koncertów z materiałem z debiutu. Miesiąc wcześniej w Jarocinie przeczuwałem, że trasa pod znakiem "Pierwszego Wyjścia z Mroku" to tylko kwestia czasu, i stało się. Występ Piotra Roguckiego i spółki w Straszęcinie udowodnił, że obecnie ten niezwykle medialny i wciąż kontrowersyjny zespół należy do ścisłej koncertowej czołówki polskich kapel, a brzmienie, o które w czasie Śnieżki było naprawdę trudno, potęgowało to wrażenie. Coma, choć nie jest zespołem metalowym, gra z ciężarem i polotem niejednej "ciężkiej" kapeli i trudno się z tym nie zgodzić. Część koncertu niestety mnie ominęła, do czego przyczyniły się korki na drogach i wciąż wałkowane w mediach bramki na autostradzie. Kto jechał samochodem ze Śląska ten wie o czym mówię. Mimo to, ostatnie 30 minut spędzonych z Comą, żegnającą się z fanami "Losem, cebulą i krokodylimi łzami", zaliczam do bardzo udanych.
Tego samego nie powiem o zespole Dżem, do którego pałam szczerą awersją. Szacunek za staż na scenie i wkład w rozwój blues rocka należy im się niezależnie od tego, co kto myśli o śląskiej formacji. Niestety, prezencja na scenie oraz dobór repertuaru nie po raz pierwszy pozostawiała wiele do życzenia. "Hitów" wałkowanych przez młodzież od morza do Tatr nie brakowało, ale żeby poruszyć takiego antyfana jak ja trzeba czegoś więcej. Może byłbym przychylniejszy, gdyby nie tragiczna realizacja perkusji, zresztą, nie po raz pierwszy i nie ostatni. Cóż, fani Dżemu śpiewali pieśni ile tchu w płucach, ci zaś bardziej nastawieni na skakanie i zabawę już w czasie najmniej żywiołowego koncertu w ramach pierwszego dnia, tańczyli pogo, a nawet pokusili się o ścianę śmierci. Widok przekomiczny i chwała Panu uwieczniony na jednym z telebimów. Szok!
Tuż po godzinie 22 na scenie zameldowała się niekwestionowana gwiazda i headliner imprezy - szwedzki heavy metalowy zespół Sabaton. Święcący niekończące się sukcesy kwintet przywitany został iście królewskim aplauzem i zainteresowaniem, którego zupełnie się nie spodziewałem. Jak widać "ci co śpiewają o Polakach" wciąż przyciągają nie tylko mocno zadeklarowanych fanów (w każdym wieku), ale również ciekawskich niedzielnych słuchaczy, którzy po raz pierwszy stykają się z heavy metalem. Jednym z nich okazał się być raptem 12 letni chłopczyk, który został zaproszony na scenę przez Joakima, w podzięce za obecność na pierwszym w życiu heavymetalowym show otrzymał charakterystyczne okulary, a co najważniejsze, poplumkał przez moment na basie z Parem Sundstromem, a następnie przyczaił się z boku sceny, gdzie razem z gościem od pirotechniki dbali o iście piekielne show. Coś takiego dzieje się nawet u największych. Bez reżyserii, po prostu spontanicznie. Brawo dla tryskającego humorem i energią Brodena.
Niestety, giganci heavy/power polegli brzmieniowo. Show, na które złożyła się potężna dawka hitów z bogatego dorobku zespołu, wspaniała gra świateł i zamontowany na scenie czołg, pełniący rolę wyrzutni sztucznych ogni (dwa działa przy centralach), niestety zamiast zyskiwać na mocy, z utworu na utwór słabło. Być może była to wina miejsca, w którym stałem i obserwowałem koncert, a może akustyka albo jeszcze czegoś innego, ale Sabaton, choć grający na dwie gitary, brzmiał płasko, miejscami wręcz pop-rockowo, a przecież materiał z ledwo co wydanego "Heroes" to jedne z najcięższych nagrań w historii formacji. Mimo tych "uchybień", perfekcyjnie zgrana z utworami pirotechnika i atmosfera podgrzewana przez kilka tysięcy gardeł, zadecydowały o uznaniu tego występu za wart każdej ceny i przejazdu ponad 300 kilometrów w korkach. Po czterech latach przerwy dałem się porwać Brodenowi i spółce w heavy metalowe tango i wcale tego nie żałuję. Tuż po nowym roku Szwedzi ponownie zagrają w naszym kraju, tym razem w halach, co z pewnością oznacza nowe, jeszcze bardziej elektryzujące show. Póki co, fani zebrani w Straszęcinie wspominać będą jak zawsze komiczne "jeszcze jedno piwo", gitarowy popis Joakima grającego "Master of Puppets" i całkiem dobrze wplecioną w wypowiedzi sympatycznego frontmana "kurwę". Kto był, ten wie o co chodzi.
Setlista:
Ghost Division
To Hell and Back
Carolus Rex
Gott Mit Uns
Soldier of 3 Armies
Far from the Fame
Uprising
Attero Dominatus
Resist and Bite
Swedish Pagans
The Art of War
40:1
Night Witches
Primo Victoria
Metal Crüe
Po Szwedach deski sceny w Straszęcinie opanowali twórcy m.in. "Jednej takiej szansy na sto", czy "Raissa". Równie mocno kochany co znienawidzony Grabaż - jeśli trzeźwy - słabych koncertów nie daje i taki właśnie sprezentował uczestnikom Czad Festiwalu. Nieco skrócony (obsuwa pozostała z nami aż do końca), ale intensywny i przepełniony miłością gig Strachów Na Lachy dla mniej wytrwałych (w tym i dla mnie) doskonale zwieńczył pierwszy dzień imprezy.
Sobota.
Drugi dzień obfitował w pozytywne, reggae’owe brzmienia. Polska czołówka - tutaj z naciskiem na, od jakiegoś czasu koncertowy, duet w postaci zespołu Jamal i Grubsona - zebrała (prawie) największy tłum festiwalu. Nie ma się co dziwić, to wciąż najlepiej sprzedające się dźwięki w kraju i jeszcze długo się to nie zmieni. Pytanie tylko, czy aby na pewno w takiej ilości pasują do takiego festiwal jak Śnieżka? Młodzież stwierdzi, że tak. Ja rzeknę inaczej. Wystarczyłby jeden taki gig, i tu mam na myśli potężnie brzmiącego i momentami dosłownie czadowego Jamala. Miodu od czasu do czasu lubi ryknąć, co niezmiennie wywoływało aplauz, a poza tym, idąc w ślady m.in. Bisza, Jamal live band gra naprawdę z pazurem, którego kompletnie się nie spodziewałem.
Największym przegranym imprezy okazał się lubiany przeze mnie prywatnie i zawodowo Gooral. Pochodzący z Bielska-Białej producent od pewnego czasu cieszy się mniejszym zainteresowaniem. Nie mnie roztrząsać, czy jest to rezultat mniej udanego drugiego albumu czy też rozstania z towarzyszącą Gooralowi od lat wokalistką Wiosną. Nawet gdyby sympatyczna Pomorzanka pojawiła się na scenie, nie pomogłaby w zdobyciu Straszęcina z dość prostej przyczyny. Z akustykiem nie wygrasz. Ten kto wtedy kręcił gałami winien był dostać linijką po łapach, bo tak tragicznie zrealizowanego koncertu jeszcze w tym roku nie słyszałem. Wiem, że czasu na przepinki jest mało, a o soundchecku - zwłaszcza kiedy grasz muzykę elektroniczną - praktycznie nie ma mowy, ale kiedy zabraknie basu, na którym oparte są te dźwięki zaczyna się robić niewesoło. Ponadto, siłę koncertów takich jak Gooral, potęguje głośność, a tej zabrakło. Co więcej, uczestnicy - chyba zniechęceni takim obrotem spraw - niezbyt licznie pojawili się pod sceną, co dodatkowo deprymowało artystę koncertującego od jakiegoś czasu wyłącznie w trzyosobowym składzie, razem z Kamerem, znanym z Psio Crew, i w towarzystwie skromnego, zawsze uśmiechniętego Piotra Gawrona. Ale, ale, kto miał się bawić, ten skakał jak szalony do osławionej "Karczmareczki" czy "Mam Plan".
Zespół Happysad, który niedawno wrócił do grania materiału z debiutu, pokazał, że nie jest im "Wszystko Jedno" i dba o swoją publiczność. Tej wcale nie ubywa, tym bardziej, że podobnie jak w przypadku Strachów, stołeczni rockmani grają dźwięki niezwykle uniwersalne, podobają się więc (prawie) każdemu. Ten gig jednak w większości odpuściłem. Co za dużo to nie zdrowo.
Koncert drugiej zagranicznej gwiazdy, będącej uosobieniem zainteresowań jednego z szefów imprezy, zespołu Jaya The Cat pozostawił spory niesmak. Po pierwsze, z powodu przedłużającej się w nieskończoność 45 minutowej obsuwy, a po drugie, krótkiego czasu trwania setu. Wreszcie rzecz najistotniejsza - realizacja głównego wokalu, mocno już "zmęczonego" Geoffa Lagadec, którego, w przeciwieństwie do klawiszowca, kompletnie nie było słychać. Ultra krótkie show duńsko-amerykańskiej formacji i problemy techniczne nie pozwoliły ich nawet polubić. Szkoda, bo w ich wersji ska/reggae drzemie naprawdę fajny potencjał, niestety, niewykorzystany na deskach Czad Festiwalowej sceny.
Po Jaya The Cat przyszedł czas na Irę, która obok Comy zabrzmiała potężnie, nie tylko z racji na mocno triggerowane bębny. Panie i panowie, co z tego, że to pop-rock, a na upartego ostrzejsza wersja Kombii, co uparcie próbował mi wmówić jeden mocno podchmielony koleżka. Ira zagrała drugi najlepszy, po Sabaton, koncert całej imprezy. Mocno, jak to mówią "do przodu", bez pościelówek i czadowo. Do tego cover "Proud Mary" aka rolnik sam w dolinie i wszystko stało się jasne. Niemłody już Gadowski w formie, sekcja grająca wyśmienicie, a do tego luz, którego próżno było szukać u grającego przecież z definicji takie dźwięki Jaya The Cat. Największe zaskoczenie festiwalu. Wstyd się przyznać, ale śpiewałem!
Czy warto było odwiedzić Śnieżkę Czad Festiwal? Owszem. Organizatorzy udowodnili kilka rzeczy. Po pierwsze, że na Podkarpaciu są ludzie głodni muzyki przed duże m, granej przede wszystkim przez polskich artystów. Po drugie, iż warto zapraszać gwiazdy z zagranicy - bo ludzie to doceniają. Trzecia sprawa, Agencja Arena Live pokazała, że zna się na rzeczy i choć zaliczyła kilka wpadek (gastronomia, sanitaria) jest właściwą firmą na swoim miejscu i wróżę jej dalszy rozwój. Oby kolejne wydarzenia firmowane jej logo przebiegały tak sprawnie jak obsługa rzadko spotykanego na "małych" imprezach Press Roomu. Innymi słowy, jest dobrze i chętnie sprawdzę co zmieni się za rok.
Grzegorz "Chain" Pindor