Brutal Assault 2014 - 6-9.08.2014 - Jaromer (Czechy)
Dziewiętnasta edycja Brutal Assault zaprezentowała się dla mnie wyjątkowo interesująco. Zawsze omijałem ten festiwal, zazwyczaj z niemal stu zapowiadanych nazw przyciągały mnie dwa, trzy zespoły. Tym razem cała śmietanka moich idoli zebrała się na scenach w Jaromerze.
Złośliwość rzeczy martwych i ludzi żywych sprawiła jednak, że dotarłem na imprezę dopiero drugiego dnia. Tym samym ominęło mnie High on Fire i Chtchonic (główną gwiazdą środowych koncertów był Venom). Z relacji fotografa Mariana wiem, że mam czego żałować, zwłaszcza jeśli chodzi o ekipę Matta Pike’a.
Czwartek 7 sierpnia
Church of Misery
W czwartek nadrobiłem braki, zjawiając się tuż przed koncertem obchodzącego dwudziestopięciolecie działalności Crowbar. Wbitka pod scenę, aż miło jest popatrzeć jak tych czterech brodaczy z Nowego Orleanu na luzie podchodzi do swojej pracy. Nie ma mowy o technicznych, Kirk Windstein już pół godziny przed koncertem biega, podłącza, próbuje. W końcu po małych problemach z odsłuchem zaczęli. Polecieli oczywiście szlagierami, ale tym razem postawili na szybsze kompozycje, a z set listy wyleciało moje ulubione "Lasting Dose". Czy był to zawód? Nie sądzę. Będąc fanem Crowbar, niemalże niemożliwe jest wyjść z koncertu niezadowolonym. Najlepszy moment? Zwolnienie w "Cemetary Angels". Nagle cała muzyka zamilkła i ze sceny zagrzmiał czysty riffowy walec z piekła rodem. Wgnieciony w ziemię, zacząłem wypatrywać Red Fang.
Red Fang co roku wznosi się coraz wyżej. Ich koncert oglądało naprawdę dużo osób (a różnie z tym bywało, nawet w prime time), wszyscy świetnie się bawili przy "Wires", "Prehistoric Dog" i "Blood Like Cream". Występ trwał jednego zdecydowanie za krótko. Odniosłem wrażenie że kwartet zdążył zagrać jakieś sześć utworów. Co nie zmienia faktu, że mieliśmy do czynienia z pełnym profesjonalizmem w robieniu tzw. 'Show'. Mimo że panowie (już starsi wiekiem, warto zaznaczyć) wyszli na scenę tak jak stali pół godziny wcześniej pod budką z piwem. Komu potrzebne smoki, picie piwka z rogu i groteskowy wielki młot w ręce? (tak, piję do Amon Amarth).
Ostatnimi czasy na wstępy Slayera chodzę raczej w celu podbicia legitki fana, a nie ze względów, nazwijmy to, artystycznych. Legenda zespołu słabnie z powodu notorycznych roszad personalnych. Szczerze, postawiłem już na nich koncertowy krzyżyk. Tymczasem jakież zaskoczenie mnie czekało na scenie Metalshop! Już oldschoolowe logo na bannerze wywoływało znak zapytania nad głową.. Wyszli i polecieli klasyką. Ktoś powie - ale oni zawsze grają te same numery. To prawda. Tym razem jednak czuło się werwę, energię i mimo wszystko, jakąś zmianę. Araya grzmiał ze sceny, wypluwał z siebie teksty "Raining Blood", by chwilę później, nie dając nawet wybrzmieć utworowi do końca, przejść w stareńkie "Black Magic". Znalazło się nawet miejsce na "Disciple" z kontrowersyjnego "God Hates Us All". Żal, że muzycy stronią od kompozycji z płyty "Christ Illusion", ale w tym momencie - kim ja jestem żeby marudzić! Slayer jest w świetnej formie i przepraszam samego diabła, że w nich wątpiłem.
Children of Bodom… Lubię ten zespół (paradoksalnie), ale szybko znudził mnie zarówno koncert w Warszawie, jak i pełen hetfieldowych zagrywek frontmeńskich występ na Brutalu. Po paru utworach musiałem skapitulować i udać się do namiotu, ukontentowany tym co widziałem wcześniej.
Piątek 8 sierpnia
Unleashed
H2O
Drugi dzień stał pod znakiem Devina Townsenda. Tego człowieka zawsze mi mało, mimo jego płodności artystycznej, cały czas czekam na więcej. Polska jakoś nie pali się na jego koncerty. Nie wspominam o półgodzinnym występie na którymś z festiwali. Koncert z Progresji zaś zapamiętałem jako absolutnie perfekcyjny i genialny. Tak samo było tym razem. W świetnym humorze dotarłem pod scenę, aby rozkoszować się moimi ulubieńcami w stylu rozmarzonego "Deadhead" czy roztańczonego (i to rzekłbym, że wręcz absolutnie roztańczonego) "Bad Devil". W międzyczasie hiciory w rodzaju "Kingdom", "Juular" (z wyświetlanym synchronicznie teledyskiem na telebimach), czy "Numbered".
Devin w typowym dla siebie rubasznym humorze, najpierw stwierdził żeby się nim i jego zespołem nie przejmować, sam fakt że pochodzą z Kanady powinien być już wystarczającym wytłumaczeniem dlaczego. Poza tym mają małe siusiaczki, ale chcą jednocześnie udowodnić że Brutal Assault to festiwal miłości, więc zagrają utwór o miłości, bo zdaje się że w tym trzytysięcznym tłumie znajduje się około czternastu kobiet. Teksty w podobnym stylu sypały się przez cały czas trwania koncertu. Wiem, że ludzie różnie podchodzą do tego typu humoru, ale ja bawiłem się wyśmienicie.
Tak dobrze, że rzutem na taśmę przetańczyłem (i przetrwałem przede wszystkim) cały koncert wikingów z Amon Amarth. Cokolwiek jednak ten zespół nie zagrał, zostało to przyćmione przez następne w kolejności norweskie Shining, z którymi miałem pierwszy kontakt właśnie na tym festiwalu. Zaszokowali. Nie byłem w stanie stwierdzić co tam się działo. Wizualnie show przypominało Kraftwerk, który jednak się rusza. Muzycznie zaś to było piekło prowadzone przez gitarzysto-wokalisto-saksofonistę. Stałem jak zahipnotyzowany większość koncertu, ale w końcu z braku dobrego nagłośnienia gigu, udałem się pod scenę Metalgate aby zaczekać na Mgłę. Teraz żałuję, albowiem Norwedzy na sam koniec zaserwowali swoją postapokaliptyczną interpretację 21st Century Schizoid Man wiadomego zespołu! A mnie tam nie było… Bardzo źle.
Tym bardziej, że problemy techniczne Mgły na małej scenie doprowadziły mnie do szewskiej pasji i zrezygnowany - odpuściłem resztę ich występu.
Sobota 9 sierpnia
Dzień czwarty to przede wszystkim chill na basenie. Nie wiem, co zrobiłbym, gdyby nie dobra pogoda w tej części Czech. Co prawda na śniadanie zaliczyłem koncert grindowych wesołków ze Spasm, ale potem line-up wiał wielką smutą. Tragiczna muzyka w wykonaniu kolejnego LiveEvil totalnie zepsuła mi oczekiwanie (a nawet i chęć oczekiwania) na występ Martyrdod.
Wróciłem na festiwalowy teren dopiero na 19, kiedy ze sceny sypały się metalcore’owe, czy melodyjno-deathmetalowe (nie rozróżniam, nie wiem) dźwięki szwedzkiego Soilwork. Mam do nich mega sentyment, więc czekałem na swoje ulubione numery w rodzaju "Pittsburgh Syndrome" czy "Stalemate". Niestety, nie doczekałem się niczego ze swojej wishlisty. Do tego wizualnie zespół sprawiał wrażenie, jakby w końcu udało im się wyrwać od steranych życiem żon i dwójki dzieci. Jeszcze parę lat temu nie zwróciłbym uwagi na brak image’u, bo muzyka potrafi obronić się sama. Teraz jednak jakoś mnie to zabolało.
Sick of it All
Krabathor
Gwiazdą ostatniego dnia był koncert supergrupy Down, na której też już postawiłem mały odwrócony krzyżyk. I tym razem znów zaskoczenie! Nawet utwory z nowej epki zabrzmiały bardzo przekonująco! Nowy gitarzysta sprawdza się świetnie, kapela w formie, Anselmo po wyczerpującej trasie darcia ryja z Illegalsami, naprawdę śpiewał! Żal, że tak mało miejsca w set liście poświęcili drugiej płycie. Nie usłyszeliśmy sztandarowego "Lysergic Funeral Procession", o singlu w postaci "Ghost Along the Mississippi" nie wspomnę. Cieszyła za to spora reprezentacja "Noli", ale ten album akurat jest naszpikowany potencjalnymi hitami, więc nie dziwota że zagrzmiało "Bury Me In Smoke", "Hail The Leaf", "Stone The Crow", "Lifer" czy otwierające koncert, wyluzowane "Eyes of The South". Philip podwyższa stale swoje skille w sztuce stand-up’u, więc przez tę godzinę z hakiem bawiłem się wybornie pod każdym względem. Down delikatnie przedłużył swój czas koncertu. Kiedy na drugiej scenie zaczęło rozbrzmiewać intro Satyricon, Ansemo zawołał żeby "wyłączyć to gówno", bo trzeba jeszcze chóralnie odśpiewać odwieczne outro w postaci fragmentu "Stairway To Heaven". Rozkoszne!
Satyricon
Converge widziałem już trzeci raz i na dużej scenie sprawdzili się bardzo zacnie! Energia płynąca ze sceny udzielała się szalejącej publice, usłyszeliśmy przekrój z niemal dwudziestoletniej już kariery Amerykanów. Szczerze jednak powiem, że poszczególne utwory zlewały się w ogólny ładunek szaleństwa. Bardzo oczyszczający koncert, na zamknięcie festiwalu.
Szkoda, że w Polsce nie jesteśmy w stanie poradzić sobie z organizacją metalowego festiwalu. Wiadomo, rozchodzi się najprawdopodobniej o brak konkretnego sponsoringu. Wszak Brutal Assault to malutki festiwal, ilość kapel zaś przyprawia o zawrót głowy, zważywszy na te kilka tysięcy publiczności. Twierdza w Jaromerze też nie jest z gumy, wiemy że ten festiwal taki po prostu ma być i większy nie będzie… I nikt nie ma z tym problemu. Wielki szacun dla organizatorów za kawał dobrej roboty!
PS. Ciężko przeżyłem informację z ostatniej chwili o odwołaniu koncertu kanadyjskiego deathmetalowego kolosa Gorguts. W zamian za nich wskoczyło rodzime Obscure Sphinx. Na festiwalu, oprócz polskiej Mgły, zaprezentowało się jeszcze (i to w prajm tajmie, bezpośrednio przed Devinem!) Blindead. Dali koncert na światowym poziomie, nie dziwiła naprawdę duża ilość publiczności pod sceną. W książeczce dołączonej do biletu określono ich muzykę mianem sludge/doom. Nic bardziej mylnego, to co aktualnie ma do zaprezentowania ekipa warszawsko-trójmiejska jest dużo bardziej przestrzenne, progresywne, uduchowione wręcz. Co nie zmienia faktu, iż jestem przekonany, że gdybyśmy w Jaromerze usłyszeli utwory z Autoscopii czy Devouring Weekness - cały festiwal padłby z wrażenia na kolana!
Tekst: Piotr Rutkowski
Zdjęcia: Marcin Osuch