Jarocin Festiwal 2014 - 18-20.07.2014 - Jarocin

Relacje
Jarocin Festiwal 2014 - 18-20.07.2014 - Jarocin

Kilkanaście godzin od zakończenia ostatniego koncertu na scenie głównej festiwalu w Jarocinie częściowo nadal nie mogę dojść do siebie. Nie dlatego, że ta impreza niejako zmusza do aktywnego poza koncertowego życia, ale z powodu ogólnego poziomu imprezy, która przecież nie powalała składem.

Dość powiedzieć, że tegoroczna edycja jarocińskiego festiwalu, za którym stoi agencja Go Ahead była, odnosząc ją do poprzednich, najmniej interesująca pod względem doboru artystów, a jednak bilety na piątek i sobotę wyprzedały się i tylko Kult grający na zakończenie w niedzielę nie mógł pochwalić się sold outem. Zastanawia mnie, co wpłynęło na taki obrót wydarzeń - wieczna miłość nastolatków do niemłodego Grabaża, który obchodził 30 lecie działalności artystycznej, a może chęć sprawdzenia Comy po raz pierwszy, i chyba ostatni od czasu początków zespołu, z materiałem z debiutu. Dwa wydarzenia, sporo wrażeń, a frekwencja jak marzenie.

Prawdopodobnie nie znajdę odpowiedzi na pytanie dotyczące sukcesu minionej edycji, ale prawdę mówiąc, nie ma to sensu, grunt, że spośród wszystkich imprez, które co roku stoją pod znakiem zapytania, Go Ahead staje na wysokości zadania i w krótkim czasie organizuje muzyczną ucztę na wysokim poziomie, o której można pomarzyć w innych częściach kraju.

Czas na bardzo subiektywną i wybiórczą garść przemyśleń na temat festiwalowych wydarzeń.

PIĄTEK:


Koncerty rozpoczynam od Oberschlesien. Grupa będąca tanią imitacją Rammstein cieszy się sporym zainteresowaniem wśród polskiej publiczności. Nie przeszkadzają śląskie teksty, ani wizualna groteska na scenie. Liczy się prosty riff, nie mniej kwadratowy, ale walący po pysku rytm i całkiem zgrabnie zaaranżowana elektronika. Formacja z okolic Bytomia zalicza swój występ do udanych, a odpalenie elementów pirotechnicznych w 35 stopniowym upale dopełnia szaleństwa, jakie dzieje się na scenie. Swoją drogą, spory plus za dystans do siebie i nie mniej pokraczny jak sama muzyka makijaż poszczególnych członków zespołu. Choć nijak ten band do mnie nie przemawia, jeszcze nie raz będzie o nim głośno.

Występ Ani Rusowicz okazał się jedną z wpadek festiwalu. Nie dlatego, że córka Ady Rusowicz pokazała się ze złej strony, ale z powodu kompletnego niezrozumienia wśród publiczności. Kto stał pod sceną, ten głowił się, co big beat robi w składzie Jarocina, albo próbował przemóc się i razem z Anią tańczyć i śpiewać. Niestety, na niekorzyść wokalistki zadziałała również pogoda i brzmienie. Pogoda, który odstraszyła znakomitą większość ludzi znajdujących się na terenie stadionu, a brzmienie, bo dawno nie słyszałem tak dramatycznie zrealizowanego wokalu, który właściwie jest jedyną siłą takiego koncertu. Przykro mi, ale w starciu Rusowicz - reszta świata, wygrała nie zainteresowana laureatką Fryderyka gawiedź, która o big beacie wie tyle, co polscy politycy o uczciwości.

Nieco później melduję się w okolicach FOH-a aby sprawdzić, czy The Real McKenzies są w lepszej formie niż Dropkick Murphys, których miałem okazję widzieć raptem tydzień temu. Jak się okazało są, i Bostończycy mogą kanadyjsko-szkockiemu konglomeratowi czyścić buty. W przeciwieństwie do gwiazd Jarocina, Dropkick na chwilę obecną grają tak jednostajnie, tak przaśnie i i wściekle na siłę, że aż zęby bolą, mimo całej mojej sympatii do tego zespołu. The Real McKenzies pokazali, że mimo jednego dodatkowego krzyżyka na karku, można takie granie podać w sposób zmuszający do zabawy, a tej pod sceną nie brakowało. Pierwszy koncert, który mógł się podobać - niezależnie od gustu muzycznego. Zresztą, kapela zebrała w pełni zasłużony aplauz i po cichu liczę na osobny gig Kanadyjczyków w klubie. A może nawet na wspólne picie, "Drink The Way I Do" do tego zachęca.

Szybkie przejście na małą scenę z Hortexem w ręku i oto mym oczom ukazują się piękni chłopcy z piekła rodem. Mowa tutaj o Frontside, sosnowieckiej załodze, która przetarła szlaki metalcore’a w naszym kraju i z płyty na płytę przełamuje wszelkie estetyczne granice. Panowie mieli do dyspozycji jedynie 30 minut, ale przywalili takim setem, że czapki z głów (najlepiej rzucane w kierunku szefa bielskiego Rudeboya, który był inżynierem dźwięku). Sosnowieccy chłopcy zagrali króciutki, ale intensywny set, na który złożyły się, a jakże - najnowsza "Legenda", odśpiewana przez całkiem sporą liczbę metalheads, "Wspomnienia jak relikwie", czy "Nie ma chwały bez cierpienia", a nawet zilustrowane prześmiewczym klipem "Dopóki Moje Serce Bije". Na wycieczki do materiału sprzed "Zmierzchu Bogów" nie ma co liczyć. Szkoda, lecz jak na pierwszy mój gig Frontside od ubiegłorocznych Ursynaliów jestem kontent.

Anathema, niewątpliwie największa zagraniczna gwiazda tegorocznego festiwalu, jest jednym z kilku zespołów z "klimatów", który w Polsce nadal cieszy się ogromnym zainteresowaniem, czego najlepszym dowodem są coroczne wizyty w naszym kraju, na przynajmniej dwóch/trzech klubowych koncertach. W chwili pisania tego tekstu zespół ogłosił trzy kolejne daty na jesieni, więc jak widać, coś jest na rzeczy. Liverpoolczycy przeszli drogę od posępnego doom metalu do prog rocka, i z albumu na album (miesiąc temu premierę miał nowy opus formacji) odcinają się od metalu jak tylko się da. Jedynie na koncertach, raczej z przymusu niż dla zabawy, przypominają o swoich korzeniach, choć wycieczki w stronę ciężkiego łojenia przeważnie skutkują uśmiechami na twarzach. Paradoks? Być może choć jak wiadomo, raczej ku szczerej uciesze metalowej publiczności, której mimo wszystko w Jarocinie nie zabrakło. Niestety nie dotrwałem do końca seta Anglików i żałuję, że nie grali później. Chociaż, z drugiej strony, ten senny, na swój sposób magiczny i wewnętrznie ekscytujący koncert mógłby doprowadzić do tego, że gros uczestników imprezy nie miałby siły na późniejsze hulanki w rytm Pidżamy Porno i Dezertera, których koncerty z powodu zmęczenia sobie odpuściłem.

SOBOTA:


Najmniej interesujący dzień imprezy, a jednak najciekawszy pod względem interakcji z ludźmi, których ciężko było zliczyć. Jarocin ma to do siebie, że raczej łączy niż dzieli, i z roku na rok na miejscu pojawiają się coraz ciekawsze jednostki ze wszystkich subkultur, z fanami disco polo włącznie, których najwięcej było na terenie wesołego miasteczka usytuowanego nieopodal stadionu. Swoją drogą, to właśnie tam gdzie było jedzenie, nawiązywały się przyjaźnie, antypatie (tu akurat między kilkoma skinami), czy ustawki na przysłowiowego browara lub winiacza w parku, których sprzedaż w czasie festu osiągała apogeum.

Pierwszy gig dnia to Lola Lynch dowodzona przez całkiem sympatyczną wokalistkę. Niestety, grupa, która jesienią wydaje swój debiut nie wpisała się w klimat Jarocina. Nie rozumiem też, co zadecydowało o zwycięstwie tego zespołu w zeszłorocznym konkursie Rytmów Młodych, ani nie przemawiają do mnie alternatywno-psychodeliczne, a jednak trącące popem brzmienia prokurowane przez poznański sekstet. A może jestem zbyt ograniczony?

Następnie główną scenę okupowali muzycy Lorein będący na moje ucho doskonałym tribute bandem dla britrocka i naszych krajan z Myslovitz. Nieżyczliwi mówią nawet bardziej dosadnie, że to klon śląskiego zespołu, a jego wokalista to wypisz wymaluj sam Rojek. Czy to prawda radzę sprawdzić samemu, acz nie ukrywam, że mimo bardzo wyraźnych inspiracji, podopieczni S.P Records dali naprawdę bardzo przyzwoity gig, który doskonale wpisał się w upalną atmosferę. Z uśmiechem na twarzy przywitałem takie granie i jeśli nadarzy się ku temu sposobność, sprawdzę chłopaków na mniejszej scenie, najlepiej w ciasnym klubie. Miejcie ich na uwadze, bo drugi album Lorein zatytułowany "Drzewa i planety" może być tegorocznym czarnym koniem.

Gutek z Banachem, nierozłączna fabryka pozytywnych emocji ukrywająca się pod szyldem Indios Bravos to jeden ze stałych punktów letnich festiwali. Przez lata formacja dorobiła się niezliczonej ilości hitów, w tym otwierającego koncert, mojego ulubionego, prostego ale za to jakże wymownego "Pom Pom". Co ciekawe, w przeciwieństwie do np. Maleo, czy głównej gwiazdy imprezy Mastisyahu, Indios Bravos zabrzmieli potężnie, momentami bardzo rockowo i ostro, czego po takim zespole się nie spodziewałem. Widać, że panowie potrafią się wpasować w klimat imprez, na których grają, a dodatkowo, mając w zespole takiego frontmana, potrafią porwać każdą publikę.

Przerwa do 20.50 pozwoliła pozwiedzać Jarocin, nieco się odświeżyć i sprawdzić, co gra i buczy na polu namiotowym. Ilość koncertów na terenie "Sceny dla każdego" niestety nie poszła w parze z jakością, a najciekawsze występy, w tym set post rockowców z "Psychodramy" o 2 w nocy w piątek przeszedł kompletnie bez echa, podobnie jak zabójczo intensywny math-core’owy wpieprz od Outbred. Szkoda, bo kilka z tych kapel zasługuje na uwagę, przede wszystkim tam, gdzie będą ludzie, a nie przypadkowi przechodnie, którzy zmierzają do namiotu i z powrotem.

Wracając pozostałych wydarzeń. Projekt Punk, czyli przekrojowa inicjatywa Farben Lehre wraz z gośćmi specjalnymi, miał swoją premierę na Przystanku Woodstock. Wtedy jedna z żywych legend polskiego punka dała popisowe cover show, zaś w Jarocinie, panowie pozwolili sobie na mniej oryginalne interpretacje, ale za to, zagrane z werwą, pasją, no i odniesieniami do historii samej muzyki jak i miejsca, w którym znalazł się zespół. Najmniej oczywisty okazał się wykon wespół z Gutkiem i Budzym. Zabrakło wspomnień Po Prostu (albo coś mi umknęło) i poniekąd, własnego repertuaru. Mimo to, Farben Lehre dali jeśli nie najlepszy, to z całą pewnością jeden z najlepszych koncertów festiwalu, na którym sam z własnej chęci do klubu bym się nie wybrał.

Na łódzką Comę czekało bagatela 15 tys. lecz wcześniej na małą scenę zawitali stołeczni metalowcy z Kabanosa i niespodzianka całej imprezy Variete. Mięsna kapela cieszy się coraz większym zainteresowaniem i prawdę mówiąc nie spodziewałem się takiego przyjęcia Zenka i spółki. Ba, warszawiaków potraktowano jak prawdziwe gwiazdy i coś czuję, że w niedalekiej przyszłości, ten zespół może stać się numerem jeden ciężkiej alternatywy w naszym kraju. Nikt inny w taki sposób nie łączy humoru, dramy, post-grunge’owej młócki i juwenaliowego klimatu jak oni, za co serdecznie podziękowały im setki zebranych pod sceną. Dla przykładu Frontside mógł się pochwalić jedynie lepszym brzmieniem, gdyż przodowników metalcore’a oglądało, żeby nie skłamać, jakieś dwa razy mniej osób, co bez obrazy dla Kabanosa, jest to dość smutne.

Variete okazał się dla mnie największym zaskoczeniem. Trio z Bydgoszczy zaoferowało uczestnikom festiwalu prawdziwy trip i to bez środków odurzających. Leżąc na trawie i wsłuchując się w materiał Variete dosłownie odpływałem. Dziwna, inteligentna i wymagająca muzyka, która idealnie wpasowała się w późną porę. Zmęczony po siedemnastu godzinach na nogach oddałem się w objęcia Morfeusza i odpłynąłem. Świetny, elektryzujący, a jednak spokojny i leniwie snujący się koncert. Pół godziny naprawdę bardzo intrygujących dźwięków z pograniczna jazzu, awangardy, post-rocka i psychodelik. Gdyby mieli wizualizacje biłbym pokłony i celebrował transowy klimat tworzony przez trio. Mam jeszcze na to czas (do Off Festivalu).

Coma to jeden z najbardziej znienawidzonych i równocześnie lubianych polskich zespołów. Za sprawą udziału Piotra Roguckiego w telewizji znów o kapeli zrobiło się głośno - choć wcale tego nie potrzebowała. Juror telewizyjnego talent show i bez wątpienia świetny wokalista pokazał się ze swoim zespołem z jak najlepszej strony i tym razem, w przeciwieństwie do show w czasie 3-majówki, pamiętał tekst "Spadam", czego wtedy nie potrafiłem mu wybaczyć. Brzmieniowo najlepiej zrealizowany koncert festiwalu, moc, potęga i niemal metalowy cios. Dawno nie słyszałem Comy w tak dobrej formie, a widać, że granie choćby kompletnie zapomnianego "Ocalenia", sprawiło chłopakom przyjemność. Rzecz miała się inaczej w przypadku "Leszka Zukowskiego", nazwijmy go hymnu grupy, który również podszedł w odstawkę, ale co tam - było dobrze. Niestety, ponownie z powodu zmęczenia nie dotrwałem do samego końca. "Pierwsze Wyjście z Mroku" zagrane w całości, nuta w nutę i praktycznie bez przerw przyjąłem z lubością i choć wiem, że był to jednorazowy wybryk - do czego Jarocin zdążył nas już przyzwyczaić - chciałbym, aby jesienna trasa była poświęcona właśnie temu wydawnictwu. 15 tysięcy ludzi skandujących kolejne teksty z debiutu nie mogło się mylić - to ważna dla młodego polskiego rocka płyta.

NIEDZIELA:


Najbardziej wyczekiwany przeze mnie dzień, poświęcony na delektowanie się dźwiękami przede wszystkim moich ulubieńców z Only Crime. Jedyny hardcore’owy zespół w zestawieniu tegorocznych gwiazd zagrał w naszym kraju po raz pierwszy i choć chciałbym wierzyć w to, że nie ostatni, nie sądzę aby Russ Rankin (ex-Good Riddance) i spółka zawitali do nas ponownie. Pod sceną było może z pięćdziesiąt, może siedemdziesiąt osób, a żar lejący się z nieba zasadniczo zniechęcał do podejścia bliżej. Mając w pamięci set Only Crime z festiwalu Mighty Sounds, gdzie w namiocie pękającym w szwach przywalili z mocą jakiej spodziewałbym się po Black Flag trzydzieści lat temu, oczekiwałem czegoś podobnego w Jarocinie. I gdyby tylko ludzie czuli te dźwięki jak ja, to może i by tak było. Wielka szkoda, bo takich gwiazd nie gościmy za często.

Kolejny gig to dopiero You Me At Six - brytyjski zespół, którym mógłbym się szczerze zachwycać gdybym miał szesnaście lat. Co tu dużo mówić, właśnie w takim wieku była publika pod sceną i właśnie takie dziewczyny rzucały staniki na deski maina (rzecz dość niebywała w tych czasach). Chłopaki łączą w swojej muzyce lekko post-hardcore’owe brzmienia z melodyjnym pop/rockiem przez co dobitnie trafiają w niewyrobione gusta emo młodzieży. Choć, określenie 'młodzieży' nie jest do końca trafne, bo koncert Brytoli oglądały praktycznie same rozochocone i spocone laski, którym w sumie należą się brawa za wytrwałość i chęć oglądania swoich ulubieńców w takim skwarze. Ja kiedy tylko mogłem uciekałem do tyłu, do ogródków w celu schowania się przed żarem, tym bardziej, że panowie zapomnieli już, z którego pieca jedli chleb na początku swej kariery, i co więcej, pokazali, że pasują do tego festiwalu jak pięść do nosa.

Wieczorne koncerty Enej, Luxtorpedy i Kultu przeniosły nas do majowego okresu juwenaliów i brakowało jedynie pijanych studentów, którzy "uświetniliby" występy naszych gwiazd. Enej to dość przaśna i odpustowa muzyka o przepotężnym potencjale komercyjnym i kompletnie nie nadająca się do słuchania z płyty, która na żywo staje się czymś w rodzaju discopolowego guilty pleasure, którą każdy zna i lubi, ale się do tego nie przyznaje. Mam dość ambiwalentne odczucia odnośnie tego zespołu, ale nie ukrywam, że profesjonalizm bijący od tego wieloosobowego składu powala i tego im nie można odmówić. Kwestie czysto muzyczne odkładam na bok, albo się komuś podobają albo nie.

Podobnie Luxtorpeda. Moje zdanie na temat tego zespołu prędko zmianie nie ulegnie. Nie potrafię się do nich przekonać z płyty, choć doceniam warsztat i talent kompozytorski każdego członka kapeli, ale nie mogę i nie chcę ich słuchać. Nie pomagają mi w tym media, które od radia przez telewizje internetowe wciąż promują zespół, ani sprawny management, który bookuje im koncerty gdzie się da. Na całe szczęście Luxtorpeda na żywo to co innego niż ze srebrnego nośnika, więc trzeźwy czy pijany, zawsze przyznam rację "lokalsom" z Poznania - Luxtorpeda ma moc, a przede wszystkim, brzmienie o jakim można pomarzyć.

Tego samego nie powiem o legendzie polskiej muzyki rockowej, zespole Kult, który od 30 lat gości na polskich scenach i w odtwarzaczach słuchaczy. Nie podważam statusu formacji dowodzonej przez Kazika Staszewskiego, nie neguję wpływu na rock, punk i alternatywę, ale zdecydowanie odradzam organizatorom umieszczanie takiego zespołu na sam koniec imprezy. Po kolejnych nastu godzinach na nogach, przyjęcie ponad dwugodzinnego koncertu, gdzie nie ma przerw i grany jest numer za numerem graniczy z cudem i nawet najbardziej zagorzali fani, z którymi miałem okazję porozmawiać po koncercie przyznali mi rację. Z całym szacunkiem, ale Kult po prostu męczył. Nie wiem czy to norma w przypadku tego zespołu, ale zerowy kontakt z publicznością to nie jest coś czego oczekuję od takiej gwiazdy.

Podsumowując cały festiwal, nie mnie roztrząsać czy Jarocin przeżywa kryzys tożsamości i czy ta impreza powinna zachować taki charakter. O tym niech decydują organizatorzy z Go Ahead i władze miasta, które co roku mają problem z opowiedzeniem się za jasną przyszłością tej imprezy. Polityczne rozgrywki psują jeden z najfajniejszych, barwnych kulturowo i muzycznie eventów w tym kraju, który jak widać, nawet sklecony naprędce potrafi przyciągnąć tysiące fanów gitarowej muzyki z całego kraju. Osobiście daję Jarocinowi zielone światło na dalszą egzystencję, chciałbym jedynie aby metal i hardcore znalazły swoje stałe miejsce w programie imprezy, a wtedy Jarocin stanie się żelaznym punktem każdego wakacyjnego wyjazdu.

Grzegorz "Chain" Pindor