Open'er Festival 2014 - 2-5.07.2014 - Gdynia
Wielu wieściło, że bez sponsora tytularnego, Open'er Festival wpadnie w tym roku w duże kłopoty. Gdy jednak dotarliśmy na Babie Doły, mógłbym przysiąc, że cofnąłem się w czasie i nic, albo bardzo niewiele, zmieniło się od ostatniej edycji. Fakt, kłują szczegóły. Szydercy będą mieli spore pole do popisu wymieniając m.in. takie wady jak zastąpienie "diabelskiego młyna" słomianą instalacją artystyczną, podwyższenie cen w punktach gastronomicznych czy, w mniemaniu znacznej grupy osób, gorszy niż rok temu line-up. Skupmy się jednak na tym, co usłyszeliśmy, bo na to chyba wszyscy najbardziej czekacie.
Interpol
Po wydaniu pierwszych dwóch, fenomenalnych wg mnie płyt, Interpol nagrał w 2007 roku ledwie poprawny krążek "Our Love To Admire" i trzy lata później fatalny self-titled. Teraz, po czterech latach przerwy szykują się do premiery kolejnego wydawnictwa. Krótko mówiąc - teoretycznie nie był to najlepszy moment na ich koncert dla mnie. Moje negatywno-neutralne nastawienie prysło jednak niczym bańka mydlana gdy kolejno rozbrzmiewały ukochane utwory z "Turn On the Bright Lights" i "Antics". Interpol z sukcesem otworzył Main Stage. Szkoda tylko, że był to jeden z wielu wykonawców, którzy na Open'erze już byli i to w lepszym okresie swojej działalności.
Metronomy
Uwielbiam kawałki "The Bay" i "The Look", ale w ogólnym ujęciu Metronomy do mnie nie przemawia. Koncertowo mimo to byłem bardziej niż usatysfakcjonowany tą mieszanką indie popu i indietronici. Są charakterystyczni, mają energię i pomysł na siebie, choć po tylu latach wspólnego grania oczekiwałbym od nich posiadania na koncie trochę lepszego materiału do zaprezentowania.
The Black Keys
Najwięksi wrogowie (choć oficjalnie do niedawna) Jacka White'a, byli headlinerami pierwszego dnia festiwalu. Po cichu liczyłem, że na ich występie powtórzy się setlista z Glastonbury i nie usłyszymy wielu utworów z przeciętnego moim zdaniem, ostatniego krążka. I faktycznie. Największy nacisk duet położył na hity z poprzednich dwóch płyt. W związku z tym postanowiłem już nawet nie narzekać na absencję kawałków z fantastycznych, a jakże mało popularnych albumów, z lat 2003-2004 (kolejno "Thickfreakness" i "Rubber Factory"). Z drugiej strony, to dobrze, że były przeboje, bo to one porwały publiczność do wspólnego śpiewania i zabawy. Trzeba powiedzieć, że odpowiednie rozkręcenie open'erowej publiczności pierwszego dnia było ekstremalnie istotne w perspektywie tego, że rok temu Blur nie musiało się starać tego robić - wystarczyło, że przyjechali. Na szczęście skromny skład i ascetyczna scenografia wystarczyły, bo The Black Keys muzycznie broni się w każdym calu. Zobaczymy jak w piątek na tę blues rockową bombę odpowie Jack White.
MGMT
MGMT moim zdaniem zanim na dobre się rozkręcili, zdążyli zawieść pokładane w nich nadzieje. Po całkiem dobrym "Oracular Spectacular" było już coraz gorzej, co widać było po reakcji publiczności na ich koncercie na głównej scenie. Usypiające "Your Life Is A Lie" i "Pieces Of What", prawdopodobnie lepiej pasowałyby na scenę w namiocie. Czy tak powinni rozpocząć ten koncert? Dopiero kolejne "Time To Pretend" poruszyło publiczność. Było też "Electric Feel" czy "Kids", ale faktem jest, że MGMT brakuje hitów takich jak te, żeby lepiej zorganizować 15-kawałkowy set. Oni dużą scenę mogli spokojnie oddać The Afghan Whigs…
The Afghan Whigs
Młodsi ode mnie czytelnicy Gitarzysty, często pytają mnie czemu psioczę na alternatywno-rockowe kapele ostatnich lat. Myślę jednak, że te wszystkie osoby, jakby zobaczyły koncert The Afghan Whigs, przyznałyby, że te grupy są po prostu do dupy. Jest co prawda kilka takich, które dają radę, ale większość z nich nigdy nawet nie grała w Polsce (co jest zresztą dla mnie bardzo przykre). Wracając do The Afghan Whigs - Greg Dulli jest w formie. I nie mam tu na myśli bycia w formie jak na jego 49 lat. Facet ma przeszywający głos, a emocje buzują z niego jakby Cobain wstał z grobu i zaczął znowu psioczyć na swój los. I co z tego, że wygląda jak ekspedient z mięsnego? The Afghan Whigs nagrało po 16 latach przerwy bardzo dobry album, a na scenie potwierdzili, że ich powrót to coś więcej niż potrzeba opłacenia rachunków.
Pearl Jam
Powód do tego, by przenieść The Afghan Whigs na dużą scenę był jeszcze jeden - Pearl Jam na tej edycji Open'era mogło czuć się bardzo osamotnione. Wśród publiczności widać było mnóstwo osób, które przyjechały głównie na ten jeden występ. Czy było warto? Na pewno był to najciekawszy do tego momentu występ festiwalu. Jak zwykle w przypadku tej ekipy, nikt nie mógł spodziewać się jaka będzie dokładnie setlista. To zawsze przyjemna niespodzianka na koncertach grupy. Mieszane uczucia na pewno mógł wywoływać stan w którym Eddie Vedder pojawił się na scenie. Trochę bardziej niż lekko podchmielony (choć w dłoni dzierżył butelkę wina a nie piwa), czasami nieco mamrotał, czasami odpuszczał niektóre linijki. Niby dysrespekt dla części fanów, ale z drugiej strony dodało to występowi jeszcze więcej luzu, spontaniczności i elementu nieprzewidywalności. Przy okazji okazało się, że fakt, że na konferencji prasowej organizatorów o godzinie 18, zniknął na chwilę prezydent Gdyni, mógł być powiązany z problemami jednego z członków Pearl Jam, któremu zginął paszport. Eddie odniósł się do tego tematu ze sceny. Koncert sam w sobie niestety był bardzo krótki jak na standardy Pearl Jam, krótszy nawet od tych, które odbyły się w ramach Big Day Out, przez co można zastanawiać się czy stan Eddiego nie wpłynął na skrócenie setlisty o kilka kawałków. Z oczywistych oczywistości zabrakło m.in. "Black" czy "Yellow Ledbetter". Część osób zapewne zaskoczył z kolei cover "Public Image". Mam nadzieję, że przy okazji kolejnego koncertu, lider Pearl Jam, cytując jeden z ich ostatnich singli, lepiej zadba o swoje maniery, bo taki jednorazowy występ jest dobry, gdy pozostaje jednorazowy.
Foals
Foals to zespół, który zazwyczaj bardzo długo się rozkręca i tak też było w przypadku ich koncertu w Gdyni. Wleczące się rytmy sprawiały, że momentami czułem się jakbym słuchał sludge indie rocka. W miarę upływu czasu ciśnienie rosło i zrobiło się bardziej hałaśliwie. Nie zabrakło również wyjścia Yannisa do publiczności. Był to typowy koncert Foals dla fanów i tylko dla fanów brytyjskiej formacji.
Wild Beasts
Choć dwie ostatnie płyty Wild Beasts nie poruszają mnie tak bardzo jak krążek "Two Dancers" z 2009 roku (spece od marketingu wmawiający wszystkim, że najnowsze "Present Tense" jest objawieniem ostatnich miesięcy to nawet nie żart tylko czysta kpina), na ich występ wybrałem się z przyjemnością. Na setliście zabrakło mi niestety takich utworów jak "The Devil’s Crayon", "Brave Bulging Buoyant Clairvoyants" czy "We Still Got The Taste Dancin’ On Our Tongues", ale z drugiej strony fani zgromadzeni w namiocie usłyszeli m.in. "All The King’s Men" czy "Hooting & Howling".
Jack White
Mojej oceny koncertu Jacka White’a nie należy brać za bardzo do siebie, bo pomimo sympatii do jego solowej twórczości, wszystkie jego inne projekty traktuję dużo poważniej. Na szczęście, poza 9 autorskimi utworami, trafiło się aż 11, które znamy z jego innych wcieleń. Aż 9 z nich to piosenki The White Stripes, z których poza "Seven Nation Army" moim zdaniem najlepiej wypadły "Icky Thump", "You Don’t Know What Love Is…" i "Hotel Yorba", choć grając utwory z najważniejszego okresu w działalności White’a, po prostu nie można trafić źle. W Gdyni usłyszeliśmy także po jednym utworze The Dead Weather ("Blue Blood Blues") i The Raconteurs (bez zaskoczenia "Steady, As She Goes"). Marzyło mi się m.in. nie grane "Treat Me Like Your Mother" The Dead Weather i covery: "The Lemon Song" Zeppelinów oraz "Misirlou" Dicka Dale’a, które to można było usłyszeć na fantastycznym koncercie w ramach amerykańskiego festiwalu Bonnaroo parę tygodni temu. Może następnym razem. Ten występ poza wszechobecną niebieskością (widoczną na zdjęciach) charakteryzował się także niebiańskością White’a, który choć pochwalił festiwal za obecność The Black Keys, z którym do niedawna (?) był jeszcze w konflikcie, to jednak nie omieszkał robić z siebie gwiazdy większej niż, powiedzmy to sobie szczerze, jest w rzeczywistości. Mimo to, ten teatrzyk w którym zignorował swoją fankę, rzucał publiczności zdjęcia zrobione sobie na scenie Polaroidem i odpuścił kwestię bisów - były urokliwym, "rokmeńskim" dodatkiem do fajnej muzyki, na którą złożyły się głównie energetyczne, mocne kawałki. Szkoda tylko, że dyspozycja wokalna Jacka nie była najlepsza, do czego sam się zresztą przyznał.
Ben Howard
Po nieomal trzech latach od premiery swojego pierwszego i do tej pory jedynego albumu, Ben Howard nadal potrafi interesować nim publiczność. Nic dziwnego, bo choć "Every Kingdom" w żadnym razie nie jest dziełem wybitnym, jako odpoczynek po energetycznym show White’a pasowało jak ulał. Londyńczyk ma jeszcze czas by nas zaskoczyć, a jego koncert pokazał, że warto czekać na to, co jeszcze ma dla nas w zanadrzu.
The Horrors
Koncert The Horrors na dużej scenie był bodaj najmniej zaludnionym na całym festiwalu. Trochę mnie to zaskoczyło, bo wydawało mi się, że wśród fanów neo-psychodelii i post-punku jest sporo miłośników formacji z Essex. Faktem jest, że The Horrors mogło spokojnie grać w namiocie a na dużej scenie Rojas, przynajmniej pod względem różnicy frekwencji, która była jeszcze większa niż się spodziewałem przed tymi koncertami. Samym gigiem nie byłem specjalnie zawiedziony, pomimo słyszenia opinii, że był mdły i bez wyrazu. Tak to jednak jest, jak w świetle słońca gra zespół, który chciałby na każdym kroku podkreślać mroczne inspiracje The Cure i Joy Division. Daleki byłbym jednak od krytyki, choć osoby, które widziały grupę na Off Festivalu, mówiły, że tam było lepiej.
Artur Rojek
Artur Rojek do tej pory dość skromnie promował swój pierwszy solowy krążek, przez co chętnych na zobaczenie go na żywo w Gdyni nie brakowało. Światło, a raczej jego brak, akustyka, a raczej srogie dudnienie - to wszystko sprawiało na początku, że nie czerpałem przyjemności z występu Rojasa. Na szczęście później było już trochę lepiej. Na setliście znalazły się wszystkie utwory z płyty "Składam się z ciągłych powtórzeń". Na bisach zabrakło mi rarytasów, może jakiegoś coveru - zamiast nich jeszcze raz usłyszeliśmy "Czas, który pozostał" i "Syreny". Maniera sceniczna Artura nic się nie zmieniła od czasów Myslovitz, a delikatność materiału sprawiała, że na pewno nie był to najbardziej zadziorny występ na Open'erze. Komu jednak podoba się nowy materiał, na pewno nie był zawiedziony.
Faith No More
Ostatni dzień Open'era uśpił nieco moją czujność i jakoś cały czas zapominałem, że przecież czeka mnie jeszcze tego dnia koncert Faith No More. Ostatecznie dla mnie był to najlepszy koncert całego festiwalu. Wszystko tu grało: od fantastycznej, kwiatowej scenografii, po idealne brzmienie. Drudzy na świecie, po londyńczykach dzień wcześniej, usłyszeliśmy nowe utwory: "Leader Of Men" i "Motherfucker". W stosunku do nich dostaliśmy także o pięć kawałków więcej, m.in. "Digging The Grave" i "The Crab Song". Patton faktycznie nie ma sobie na scenie równych i robił ze swoim głosem co tylko chciał - jakby mu ktoś rzucił wyzwanie to pewnie byłby nawet w stanie symultanicznie śpiewać kawałki Mr. Bungle i Peeping Toma. To zdecydowanie trzeba było zobaczyć i faktycznie zabookowanie rzutem na taśmę Faith No More jako ostatniego headlinera było rewelacyjnym ruchem ze strony organizatora. ALE...
Bonusy:
...line up pozostanie chyba najbardziej kontrowersyjnym tematem jeśli chodzi o tę edycję Open'era. W ostatnich latach był on zdecydowanie bardziej wyrównany i zachęcał szerszą grupę ludzi do przyjazdu do Gdyni. W tym zdecydowanie rządził indie rock/pop oraz ich pochodne. Ich fanów było sporo, ale i tak niewystarczająco, pomimo pokrycia dużej liczby zespołów chociażby z Glastonbury. Zabrakło jednak jeszcze kilku mocnych strzałów, takich jak chociażby Arcade Fire ze wspomnianego festiwalu. Pearl Jam i Faith No More w perspektywie reszty line upu były trochę oderwane od tematu i na te zespoły głównie przyjechali jego fani, którzy raczej nie zabawili na innych koncertach. Swoje zrobiła też konkurencja. Na Pomarańczowym evencie sprzed paru tygodni pojawiła się Florence + The Machine, Outkast czy Kasabian, a na Offie zobaczymy Neutral Milk Hotel, The Jesus And Mary Chain oraz Belle & Sebastian. Jakby tego było mało, utrata sponsora tytularnego była zapewne bolesna dla największego polskiego festiwalu. Pozostaje jednak liczyć na to, że kolejny rok będzie już lepszy, zwłaszcza, że w tym i tak było mnóstwo fantastycznych koncertów. Warto też zaznaczyć, że kolejny rok z rzędu, w swojej kategorii Open'er był najlepiej zorganizowanym wydarzeniem w kraju pod względem akustycznym, logistycznym, ochrony i ogólnej jakości obsługi.
Zdjęcia: Asia Kubicka
Tekst: Marcin Kubicki