Avenged Sevenfold - 04.06.2014 - Łódź
Gitarowe popisy na żywo bardzo często weryfikują umiejętności muzyków. Braki w technice, szczególnie przy dzisiejszym poziomie technologii, bardzo skutecznie można zamaskować lub naprawić w studio, jednak nie jest to już takie proste podczas koncertów. Avenged Sevenfold uspokoili mnie w tej kwestii kilka lat temu, kiedy pierwszy raz miałem przyjemność zobaczyć ich koncertowe DVD z Long Beach.
Na usta cisnęło mi się tylko jedno słowo, zaczynające się na "r", jednak kultura osobista nie pozwala mi użyć go w tym tekście. Od tego czasu cierpliwie czekałem, aż zespół pojawi się w naszym kraju i w końcu, z małą pomocą mediów społecznościowych, Avenged Sevenfold wylądowali w łódzkiej Atlas Arenie. Przeglądając Instagram po koncercie i patrząc, jak często w opisach zdjęć pojawia się wspomniane słowo na "r" (poprzedzone tym razem hashtagiem), utwierdziłem się w przekonaniu, że chyba nie tylko mnie się podobało…
Bramki otworzyły się punktualnie o 18:00 i, mimo długich kolejek, okazało się, że tłum jest na tyle mały, że wszystkim udało się szybko i sprawnie przedostać na sektory lub płytę. Niestety frekwencja nie była szczególnie imponująca, dlatego organizatorzy nie przyłożyli większej wagi do kontroli biletów na poszczególnych sektorach, a pod sceną zrezygnowali z organizacji strefy "inner barier". Pomijając kwestię niepocieszonych uczestników imprezy, którzy zapłacili znacznie więcej za "lepsze" miejsca, myślę, że przy takiej ilości widzów, takie posunięcie ze strony Live Nation było nienajgorszą decyzją.
Punktualnie o 19:00 swój występ zaczęli Eris Is My Homegirl. Szczerze mówiąc, od koncertu w Łodzi, który miał miejsce niedługo po występach zespołu w Must Be The Music, zupełnie nie śledziłem, co dzieje się w obozie chłopaków z Lublina. Z pewnością dorobili się nowych tatuaży, a poza pracą w studio, chyba nieco częściej odwiedzają siłownię. Ernest na pewno lepiej radzi sobie w partiach wokalnych, które nie są growlem, a co najważniejsze, nie korzysta już z efektu autotune. Niestety wczoraj jego głos był chyba mocno zmęczony, co niestety dało się słyszeć i było widać, kiedy w połowie utworu musiał sięgać po butelkę z wodą. Chłopaki poszli jednak na żywioł, a podczas supportu w tłumie pojawił się już pierwszy "mosh pit". Mimo skromnych 30 minut na scenie, zespół rozruszał nieco publiczność, która, gdy tylko Eris Is My Homegirl opuścili scenę, rozpoczęła chóralne "Sevenfold", które z małymi przerwami trwało do godziny 20.
Avenged Sevenfold również zaczęli punktualnie. Po "Sheppard of Fire" i "Critical Acclaim", M. Shadows elegancko przywitał polską publiczność zapewniając, że jest to początek pięknej relacji z naszym krajem. Wokalista szczególnie podziękował założycielom facebookowego profilu, który zwrócił uwagę zespołu na fakt, że jeszcze nigdy nie grali w Polsce. Kiedy Shadows zapytał, czy twórcy profilu są na sali, dziwnym trafem zgłosiło się nad wyraz dużo osób. Po krótkiej rozmowie z publicznością, zespół zagrał Welcome to the Family. Podczas utworu fani wyjęli biało-czerwone kartki z wcześniej przygotowanym napisem powitalnym. Szkoda, że było ich tak mało, jednak powitalna niespodzianka od fanów Avenged Sevenfold - jak najbardziej na plus.
Muzyce towarzyszyła znakomita oprawa wizualna, składająca się z rozmaitych efektów pirotechnicznych. Atmosfera była więc gorąca nie tylko w przenośni, ale i dosłownie. Siedząc na sektorze, naprawdę dało się poczuć fale gorąca buchające ze sceny. Co jakiś czas uczestników koncertu straszyły również niespodziewane wystrzały, kilkakrotnie głośniejsze od samej muzyki.
W połowie koncertu zrobiło się nieco nostalgicznie. Zespół zagrał utwór "So Far Away", który był zupełną nowością, jeśli chodzi o tegoroczne koncerty na żywo. M. Shadows powiedział kilka słów na temat zmarłego w 2009 roku perkusisty Avenged Sevenfold, który niestety nie doczekał się wizyty w Polsce. Cała Atlas Arena rozświetliła się zapalniczkami i telefonami. Takie momenty zawsze robią na mnie ogromne wrażenie i był to chyba najlepszy sposób na upamiętnienie tragicznie zmarłego muzyka, którego polscy fani nie mieli już okazji zobaczyć na żywo.
Atmosfera szybko wróciła do poprzedniego stanu za sprawą utworu "Nightmare". Po nim, popis swoich umiejętności dał Synyster Gates, wychodząc na scenę samemu i dając uczestnikom wydarzenia krótką chwilę oddechu przed singlowymi "Bat Country" i "Afterlife". Zespół zakończył grając "This Means War" oraz "Almost Easy", jednak po chwili wrócił na scenę, żeby zagrać dwa kolejne kawałki na bis. Po "Unholy Confession" nie mogło zabraknąć wisienki na torcie w postaci trwającego przeszło 8 minut "A Little Piece Of Heaven". Tu po raz kolejny świetną konkurencją dla pokazów pirotechnicznych były zapalniczki i telefony zebranych fanów zespołu.
M. Shadows zapewnił, że w niedługim czasie powrócą do Polski, a informację zespół potwierdził na Facebooku, dziękując za wspaniałą inaugurację europejskiej trasy. Mam nadzieję, że obietnice się potwierdzą. Wczorajszy koncert faktycznie był bowiem początkiem pięknej relacji Avenged Sevenfold z Polską.
Setlista:
1. Shepherd of Fire
2. Critical Acclaim
3. Welcome to the Family
4. Hail to the King
5. Doing Time
6. Buried Alive
7. So Far Away (premiera koncertowa)
8. Nightmare
9. Guitar Solo
10. Bat Country
11. Afterlife
12. This Means War
13. Almost Easy
Bisy:
14. Unholy Confessions
15. A Little Piece of Heaven
Bartłomiej Luzak