Red Fang - 31.03.2014 - Warszawa
Wszystko wskazuje na to, że Red Fang wyrósł w naszym kraju na autentyczną gwiazdę. Dowiódł tego między innymi ostatni pełen emocji warszawski koncert amerykańskiej ekipy.
Publika szczelnie wypełniła wnętrze Basenu, tłoczyła się na antresoli (czy jak tam zwie się to ustrojstwo), a nawet zeskakiwała z niej w tłum, bawiła się w crowd surfing, circle pity, ba - próbowała też 'ściany śmierci' - pechowo, bo akurat w najwolniejszym kawałku wieczoru. A to wszystko za sprawą energetyzującej czwórki wielbicieli piwa, korzennego rocka i zabawnych teledysków - wesołej ekipy Red Fang.
Zanim przejdę do tych gorących wydarzeń, kilka słów o samym miejscu koncertu, ponieważ tak się jakoś złożyło, że nigdy wcześniej do Basenu nie zabłądziłem. A przynajmniej nie takiego, gdzie nie potrzeba kąpielówek, klapek, czepka (bo bez czepka żaden sierściuch nie popływa) czy ręcznika. Chociaż, patrząc na niektórych, którzy przeżyli starcia pod sceną, ręcznik zdecydowanie by się przydał. Powiem bez ogródek: Basen to po prostu doskonałe miejsce koncertowe na stołecznym rynku, przestronne i wygodne, z wysokim anty-piwnicznym sufitem, zapewniającym odpowiednie brzmienie, z fosą dla fotografów, dobrym miejscem na zespołowy merch i kilka stolików, gdzie można odetchnąć, a nawet z… palarnią. Nie wiem, czy jest w tej chwili w Warszawie lepszy klub na tego typu koncerty (z pogranicza małych/średnich). Gdyby jeszcze tylko wentylacja nie ograniczała się do otwierania na oścież drzwi ewakuacyjnych, bo ostro wiało wtedy frostem po plecach, prawie jak w styczniu gdzieś pod Suwałkami.
Pierwsi na scenie zameldowali się (punktualnie) młodsi podopieczni Relapse Records z Lord Dying. Nie powiem, żeby ich debiutancki album "Summon the Faithless" rzucił mnie na kolana, choć w gruncie rzeczy trudno nazwać go słabym. Ot, solidna średnia liga, co najwyraźniej wystarczy, by znaleźć się w tej zasłużonej stajni. A może szefowie wytwórni dostrzegli w ekipie z Portland coś więcej, ukryty na pierwszy rzut oka potencjał? Na przykład sceniczną prezencję, bo rzeczywiście Lord Dying zaprezentował się w Basenie zaskakująco dobrze, dodając więcej mocy i życia do swoich kawałków. Najlepsze były momenty, gdy kapela nieco przyspieszała i wchodziła na średnie obroty, motorycznie, bezlitośnie i z gracją rozpędzonego słonia przetaczając się po publice. Ich mieszanka doomu i sludge nieszczególnie nadawała się do skakania (a "skakaczy" przybyło niemało, co jednak miało objawić się później), więc publiczność zachowywała się raczej statycznie. Niemniej jednak był to bardzo porządny set.
The Shrine wypadło dokładnie tak, jak oczekiwałem, mając w pamięci ich koncert z ubiegłego roku. Pierwsze dwa-trzy kawałki porywały bezpretensjonalną mieszanką rockowej mocy i punkowej energii, ale później z każdym kolejnym utworem robiło się coraz bardziej nudno. Monotonne granie na jedno kopyto w wykonaniu The Shrine męczy - nomen omen - koncertowo. Po jakichś czterech godzinach ich występu z nadzieją zerkam na zegarek - a tu się okazuje, że minął dokładnie kwadrans (!) Na szczęście, finalnie cały set zamknął się w nieco ponad trzydziestu minutach, choć wolałbym raczej przepłynąć 30 basenów. Trzeciego razu z The Shrine już raczej nie przewiduję.
Pod względem koncertowej werwy Red Fang jest w stanie rzucić rękawicę każdemu rockowemu zespołowi bez względu na jego status czy popularność, a ich nieprzyzwoicie wręcz chwytliwe kawałki są po prostu stworzone do gry na żywo. Nic dziwnego, że Amerykanie (Portland ponownie w natarciu) od pierwszego dźwięku bez najmniejszego trudu w pełni zawładnęli publicznością. Tak dzieje się zresztą na ich koncertach zawsze, o czym miałem okazję przekonać się wcześniej trzy razy. Nic mnie więc nie zaskoczyło, kto jednak mierzył się tego dnia z formacją po raz pierwszy, miał pełne prawo do zachowań, o których wspomniałem wyżej. Dodam jeszcze, że poziom euforii tłumu - zgodnie z oczekiwaniami - sięgał zenitu zwłaszcza przy największych hitach w rodzaju "Hank Is Dead", "Wires", "Dirt Wizard" "Malverde" czy "Prehistoric Dog". Nie mogło zabraknąć też rzecz jasna przedstawicieli "Whales and Leeches" z "DOEN", "Blood Like Cream", "No Hope" czy "Crows in Swine" na czele, które gładko wpisują się w koncertowy repertuar zespołu.
Na koniec hasło - więcej brodatych koncertów w Basenie!
Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka