Architects - 28.03.2014 - Warszawa
Światowo się zrobiło w ostatni piątek w Warszawie. Na deskach Proximy wystąpili przedstawiciele Anglii, Australii i USA. Nazwy znane i rozpoznawane wśród fanów corowego łojenia, więc specjalnie nikogo nie trzeba było zapraszać.
Młodzież tłumnie zgromadziła się w warszawskim klubie. Mniej więcej rok temu, na pożegnalnej trasie Bleeding Through Progresję odwiedziło około 50 osób. Teraz Proxima przygarnęła mniej więcej 350 fanów mocniejszego uderzenia. Cieszy zatem fakt, że można jednak mieć w stolicy dobrą frekwencję na koncercie, bo jak wiadomo różnie z tym bywa. Inna sprawa, że na Bleeding Through średnia wieku publiczności podchodziła pod trzydziestkę, a tym razem wynosiła jakieś 17-18 lat.
Przyznam, że nie lubię zbyt dużych zestawów. Support i headliner w zupełności mi wystarczają. Rzadko się zdarza, że mam ochotę oglądać wszystkich występujących. Bywało tak (Twelve Tribes, Bridge To Solace, Raging Speedhorn czy ostatnio Rise And Fall, The Secret i Oathbreaker), ale zwykle omijam supporty. Tym razem jednak zestaw kapel był tak zróżnicowany, że właściwie każdy z zespołów mógł potencjalnie zgromadzić własną publiczność. Dodatkowo "otwieraczem" było More Than Life, na których gigu szczególnie mi zależało.
More Than Life pierwotnie miało grać od 19.20, zaczęli o 20. Zamknięcie koncertu miało się odbyć planowo, co oznaczało, ze każdy z bandów poprzedzających Architects miał mniej czasu do zaprezentowania się na scenie. Rzuceni na pierwszy ogień Anglicy otrzymali ledwie 30 minut. Oczywiście przedstawiciele modern hc wykorzystali ten czas najlepiej jak mogli. Przez większą część ich gigu coś nie do końca grało (kwestie techniczne), mimo to dali z siebie wszystko. Byłem miło zaskoczony tym, że ludzie znali ich teksty. I przy granym na zakończenie "Love, Let Me Go" miałem ciarki na plecach. Brytyjczycy oczywiście skupili się na promowaniu najnowszego wydawnictwa "What's Left Of Me", ale nie tylko. Ich występ był krótki, acz intensywny. Było zaangażowanie, były emocje, czego chcieć więcej. Aha, dłuższej obecności na scenie. Może następnym razem.
Northlane. Po krótkiej przerwie technicznej na scenie meldują się reprezentanci Sydney. Lubię Northlane z płyt, właściwie z jednej płyty. "Discoveries" uważam za lepszy krążek od ich ostatniego albumu "Singularity", który był dostępny na stoisku z merchem. Pech chciał, że Australijczycy postanowili pominąć swój debiut i skupić się na kawałkach z 'dwójki'. Przyznam, że muzyka Northlane na żywo daje radę, chociaż wrażenia wielkiego nie robi. Mix przewidywalnych djentowych zagrywek, szczypta Emmure i dużo Misery Signals niezbyt do mnie przemawia. Jak chcę posłuchać Misery Signals puszczam płytę Misery Signals. Tak czy inaczej, wnosząc z entuzjastycznej reakcji, ludzie nie narzekali, ale tak na dobrą sprawę każdy z zespołów grających tego wieczoru mógł liczyć na dobre przyjęcie ze strony warszawskiej publiki. Nie można odmówić młodym muzykom Northlane sprawności, bardzo dobrze funkcjonują w warunkach koncertowych. Pomijam już tradycyjnie słabe brzmienie w Proximie. Jakoś sobie z tym Australijczycy poradzili. Duże wrażenie robi dzieciak za mikrofonem ruszający się niczym Neymar tańczący "Ai Se Eu Te Pego" i posturą przypominający Brazylijczyka. Ma potężne gardło, potrafi ryknąć, krzyknąć i czysto zaśpiewać. Ludzie mogli się wyskakać przy muzyce Northlane i chyba o to głównie chodzi.
Stray From The Path. Prawdę mówiąc ciekaw byłem, jak zostaną przyjęci. Czy w ogóle ktoś ich zna? Moje obawy szybko zostały rozwiane, gdyż kiedy jeszcze rozstawiali się na scenie, Thomas Williams (gitara) był co chwila zaczepiany i robiono mu zdjęcia. U mnie Williams zarobił wielki minus za koszulkę Manchesteru United, w jakiej się pojawił. Jako fan Leeds uważam to za niedopuszczalne. Nowojorczycy zaczęli z werwą. I na początku parkiet pod sceną uległ przerzedzeniu. Pod koniec ich występu 3/4 sali szalało. I mnie kupili. Nie trafiło do mnie ich ostatnie wydawnictwo. Wolałem to, co robili wcześniej. Mix Every Time I Die i One Minute Silence nie do końca mi odpowiada. Nie powiem jednak, że "Annonymous" jest słabym albumem, kwestia indywidualnych preferencji. Z zespołów na "E" wolę np. Entombed albo Evergreen Terrace. Amerykański spontan, sceniczny luz jednak szybko do mnie trafiły. Energetyczny show pochłaniał kolejne ofiary i tłum pod sceną gęstniał z każdym granym numerem. Jakiś śmiałek zameldował się na scenie i - mimo barierek - spróbował stage dive'u. Wokalista Andrew Dijorio okazał się na tyle sympatycznym gościem, że podawał rękę i pomagał ludziom bezpiecznie lądować po drugiej stronie barierek. Show skłaniał do zabawy, a energia płynąca ze sceny przenosiła się na zgromadzonych pod nią ludzi.
Na Architects trafiłem przy okazji premiery ich albumu "Ruin" i do dziś jest on moim ulubionym w ich dyskografii. "Hollow Crown" było zaskoczeniem, na początku in minus, ale w końcu zrozumiałem, że zapewne chcą trafić do szerszej grupy odbiorców, trochę wyczuwając koniunkturę. Nagrywając albumy w stylu "Nightmares" czy "Ruin" raczej nie mieliby szans grać tras u nas jako headliner dla 350 fanów. Występowaliby wtedy raczej dla 50 osób. Jak można się było spodziewać reprezentanci Brighton zaprezentowali materiał przekrojowy, cofając się do wspomnianego "Hollow Crown", z dużym naciskiem na dopiero co wydany "Lost Forever//Lost Together". Zaczęli z pompą i duża energia wprowadzając publikę w ekstazę. Jednak wraz z kolejnymi numerami uchodziło z nich powietrze. Powtarzane przez Cartera niemal mechanicznie w przerwach między utworami "if you know the words I want to hear it", lub coś bliskiego, sprawiały wrażenie rzuconych od niechcenia, jakby wokalista Architects był znużony. Słowem, brakowało mi większego zaangażowania. A tak, otrzymałem poprawnie wykonany set.
Najwięcej serca, co nawet zrozumiałe, zespół włożył w bis. Wtedy to Carter poprosił o chwilę ciszy, zaprosił na scenę przyjaciela, który wyszedł ze swoją dziewczyną. Po chwili okazało się, że gość zamierza się oświadczyć. Wszystko odbyło się błyskawicznie, czy zechcesz, tak, i publika odśpiewała "sto lat", co bardzo spodobało się chłopakom z Architects. "These Colours Don't Run" zakochana para podziwiała już stojąc na parkiecie, a formacja dołożyła do pieca tak, jak powinna przez cały set. Były wspólne śpiewy, darcie się do mikrofonu i zabawa pod sceną, czyli w zasadzie wszystko to, na co można było liczyć podczas ich występu. Publika się spisała, zespół trochę mniej, mimo to raczej nikt specjalnie rozczarowany nie był.
Sebastian Urbańczyk