The Aristocrats - 15.03.2014 - Warszawa
Na dwóch koncertach w Polsce w 2014 roku zameldowała się supergrupa The Aristocrats. Panowie dzięki bardzo entuzjastycznym przyjęciu w Poznaniu pod koniec 2012 roku na koncercie promującym ich debiutancki album i tym razem postanowili nie omijać Polski w europejskiej części swojej trasy związanej z premierą drugiego już krążka zatytułowanego "Culture Clash".
Trio osiąga coraz większy sukces (bilety w tym roku w cenie 90 zł, podczas gdy niespełna półtora roku temu sześćdziesiąt złociszy) oraz nie próżnuje. Band powstał w 2011 roku, a na koncie ma 2 płyty w tym ostatnia nagrana w osiem dni (!) oraz trasy koncertowe obejmujące obie Ameryki i Europę.
Podczas koncertu w warszawskiej Progresji można było spodziewać się mieszanki nowego materiału z debiutanckim - jak to często bywa w przypadku tak skromnego dorobku grupy - w proporcji mniej więcej 50/50. Niewypełniona po brzegi Progresja, ok. 250-300 osób zahartowanych hardrockowców, składająca się głównie z "dojrzałych" muzyków (o czym później), w wieku 30-50 lat gotowa była na przyjęcie potężnej dawki "arystokratycznych" dźwięków. Panowie pojawili się na scenie z zaledwie 10-minutowym opóźnieniem i bez większych ceremonii zaczęli z marszu kawałkami z pierwszej płyty ("Furtive Jack" i "Sweaty Knockers"). W tym miejscu basista grupy Brian Beller przedstawił zespół przy sporej owacji publiczności i wyjawił, że The Aristocrats są po raz pierwszy w swojej historii w Warszawie. Panowie lubują się w anonsowaniu kolejnych kawałków historyjkami, które opowiadają poszczególni członkowie zespołu. Zazwyczaj wypowiada się autor konkretnego kawałka, co powoduje odczucie, że grupa faktycznie, a nie tylko na papierze, tworzy zgrany team.
Zazwyczaj najwięcej mówiący Beller oddał więc głos perkusiście Marco Minnemannowi, który zaanonsował pierwszy kawałek z nowej płyty "Ohhhh noooo". Co ciekawe, wszystkie historie są oparte na "faktach autentycznych". W przypadku "Ohhhh noooo" tytuł pochodzi od właśnie tej frazy wypowiedzianej przez Guthrie Govana, gitarzysty zespołu z charakterystycznym brytyjskim akcentem, w momencie gdy Minnemann uderzył niechcący czymś we wzmacniacz Govana uszkadzając go. Reakcja Govana wywołała na sali salwę śmiechu, gdyż jak twierdzi Minnemann, każdy normalny człowiek zareagowałby serią przekleństw. W przypadku kolejnego kawałka z nowej płyty, tj. "Louisville Stomp" tym razem Brian Beller przyznał, że nagrali go pod wpływem znanej kreskówki, na co wskazuje swingujący i melodyczny jazzowy riff. Muzycy przyjęli wyraźnie taktykę przeplatania utworów z obu swoich płyt, gdyż jako kolejny utwór zagrali "Get it Like That" z pierwszego albumu, pod koniec którego najpierw Minnemann a potem reszta zaczęli improwizować... maskotkami. Tak, tak. Ten kto był już na koncercie The Aristocrats mógł się tego spodziewać, reszta publiki była wyraźnie zaskoczona, ale wszyscy niezmiennie rozbawieni. W rytm perkusji i oklasków zachwyconego audytorium koncert na moment przejęły gumowe kurczaki i świnka, prezentując wszechstronną gamę dźwięków wydawanych do mikrofonów. Chociażby dla samego tego faktu i sposobu, w jaki Panowie bawią się muzyką, warto zobaczyć ich koncert na żywo. Na koniec "kwękania" i "stękania" muzycy z wielką gracją wrócili do utworu, zupełnie jakby grali razem z kurczakami od zawsze.
W tym momencie po raz pierwszy tego wieczoru głos ma Govan, który opowiada o arkanach powstania tytułowego kawałka nowego albumu "Culture Clash" i również w tym wypadku panowie już wyraźnie rozbawieni kontynuują mini-show. Govan gra początek do "Culture Clash" tak długo, aż "znudzony" Minnemann "wychodzi z koncertu". Publika próbuje pomóc w "rozkręceniu" utworu klaszcząc, ale Beller przestrzega że piosenka jest w metrum 6/4 i nie radzi klaskania. Po świetnym i energetycznym kawałku Beller komunikuje, że teraz czas na zwolnienie i trio gra świetną balladę z debiutu "Flatlands" powodując, że cała masa ludzi podąża po zasłużoną kolejkę w rytm genialnych riffów. Kolejny kawałek to również pierwsza płyta i "Blues Fuckers", bardzo nowatorski i dynamiczny utwór, przy okazji którego... kolejna historyjka! Tym razem Minnemann opowiada, że jego matka jest Polką i dziadek nauczył go przekleństwa po polsku. Na słowa "w dupie organki" z niemieckim akcentem publiczność reaguję salwą śmiechu i Panowie po raz kolejny przechodzą do rzeczy, grając "Blues Fuckers" i bawiąc się po raz kolejny utworem - zwalniają w jego środkowej części, ale zachowując ramy utworu, na co publiczność oczywiście reaguje śmiechem zmieszanym z uznaniem.
W pewnym momencie Minnemann przerywa nawet kompozycję mówiąc, że ludzie pytają go w tym miejscu jak oni spamiętują tę chorą partię. Wszyscy na sali są już wyraźnie rozbawieni i uniesieni magią i kunsztem trio. Pod koniec utworu perkman wypala porządne, 8-minutowe solo, dając w tym momencie radość wszystkim perkusistom zgromadzonym na sali, których - sądząc po reakcjach - nie było mało. Uczta kończy się graniem fraz przez zespół z końcówkami wypełnionymi przez klasyczne "yeaaah" publiczności. Znów przemawia Govan - tym razem ma opowieść dotyczącą kolejnego kawałka z nowej płyty "Gaping Head Wound", kiedy to nagrywając go poślizgnął się, ranił w głowę, a następnie postanowił dokończyć nagrywanie tamując krew ręcznikiem i kaskiem z budowy, na to wszystko zaś nakładając słuchawki.
Następnie kolejny kawałek o pogodzie "Desert Tornado", który Marco Minnemann okrasił kolejną zabawną historyjką. W tym miejscu Beller przedstawił zespół po raz drugi tego wieczoru anonsując ostatni utwór, tym razem mocne brzmieniowo "Living the Dream" z solidnym riffem. Zapytał również ile osób na sali jest muzykami. Na to zawołanie pojawił się przysłowiowy "las rąk", a Beller wyjaśnił że kawałek wziął się z chęci wyrażenia doli muzyka - nie tylko wspaniałych chwil, ale też z tych cięższych momentów, kiedy jest się samemu w wielomiesięcznej trasie. Na koniec publiczność naprawdę szaleje ze szczęścia nie dając zejść muzykom, którzy popijają polskie piwo i kłaniają się nisko. Po bardzo krótkim "nawoływaniu" pojawiają się ponownie pokazując cały swój kunszt na nowo - grają "Erotic Cakes" z solowej płyty Govana, które zaczynają "piosenką" stworzoną z improwizowanych fałszy, następnie zaś "Erotic Cakes" przechodzi ponownie tego wieczoru w koncert gumowych kurczaków połączonych z dźwiękami midi, następnie wracają do wspomnianego utworu i kończą go jak należy. Publiczność jest już wyraźnie "zdobyta" i oklaskom nie ma końca, ale to już niestety ostatni kawałek zaprezentowany przez grupę tego wieczoru.
I cóż można powiedzieć o takim koncercie? Dwie i pół godziny solidnej porcji grania na światowym poziomie. Obowiązkowa jazda bez trzymanki dla fanów najwyższej klasy instrumentalistów, fanów gitary, perkusji i basu ze światowej czołówki, fanów perfekcji wykonania, fanów wolności tworzenia w muzyce i zarazem fanów dużej dawki zabawy na koncercie. Myślę, że The Aristocrats z bombowym połączeniem trzech "Supermanów", znanych ze swoich dotychczasowych uznanych karier, w bardzo szybkim tempie zdobędą rzesze fanów ceniących sobie tak trudno dostępne w dzisiejszych czasach bezkompromisowe i dojrzałe granie na najwyższym poziomie. Kiedy wychodziłem z koncertu usłyszałem jak jeden z uczestników skomentował go słowami "Ale miły wieczór. Oddech pełną piersią, a nie jakieś pierdy". Na te sowa uśmiechnąłem się szeroko...
Setlista:
1. Furtive Jack (ta)
2. Sweaty Knockers (ta)
3. Oh noo (cc)
4. Luisville Stomp (cc)
5. Get it Like That (ta)
6. Culture Clash (cc)
7. Flatlands (ta)
8. Blues Fuckers (ta)
9. Gaping Head Wound (cc)
10. Desert Tornado (cc)
11. Living the Dream (cc)
12. Erotic Cakes (bis, GG solo album)
Sławek Kołodziejski
www.facebook.com/GuitarTNTcom