Blackfield - 11.02.2014 - Kraków

Relacje
Blackfield - 11.02.2014 - Kraków

Tego koncertu miało nie być. Na szczęście Blackfield dotarł po raz trzeci do Krakowa i znów zaczarował słuchaczy.

Po wydaniu krążka "Blackfield IV" Steven Wilson twierdził, że nie ma czasu (ochoty?) na występy z projektem, którego głównodowodzącym jest Aviv Geffen. Mieliśmy się ucieszyć nową muzyką (faktycznie, ostatni album duetu był udany), a później czekać na solowe sztuki obu panów. Nie wiem, co skłoniło współczesnego boga muzyki progresywnej do zmiany zdania, ale pozostaje nam się tylko cieszyć. Koncert zamykający ich zimową trasę, który obył się 11 lutego 2014 roku w krakowskim klubie Studio, to prawdziwa uczta dla fanów.

Zaczęło się jednak tradycyjnie źle, czyli od nudnego, niezapowiadanego na plakatach supportu, którym okazał się norweski songwriter Peter Carlsen. Domyślam się, że gdyby przyjechał z całym zespołem, jego występ byłby bardziej żywiołowy, jednak na scenie stanął sam, z laptopem i gitarą. Ta ostatnia przez większość numerów robiła jedynie za ozdobnik, bowiem cały podkład tak naprawdę frunął z komputera. Wszystko niby się zgadzało: atmosfera intymności, ładny delikatny głos Petera, ale nuda dopadła mnie już przy trzecim kawałku i nie odpuściła do końca tego płaskiego performansu. Chyba się starzeję, bowiem supporty męczą mnie coraz bardziej - od pokazywania się spragnionym nowości słuchaczom są przecież festiwale! - i doceniam tych artystów, którzy nie potrzebują rozgrzewaczy.

Gdy po 21:00 na scenę wkroczyli Wilson i Geffen o narzekaniu nie mogło być już mowy. Świetnie brzmiące Blackfield urządziło sobie prawdziwy przegląd najważniejszych numerów, co i rusz wzbudzając zachwyt publiki. "Faking" z nowej płyty, zwieńczone piękną, podniosłą końcówką otwarło koncert w trzy minuty wyprowadzając podobnych mi słuchaczy z Carlsenowego marazmu. Duet, wraz z towarzyszącymi muzykami, zaserwował w sumie 20 kawałków, z obowiązkowymi "Blackfield", "Where Is My Love?", "Once" czy "Hello" na czele. Nie brakło też mniej oczywistych wyborów, jak choćby "Summer" czy "My Gift Of Silence". Zapowiadając ten ostatni, Wilson pokusił się o krótką, dowcipną przemowę - dawno (nigdy?) nie widziałem go tak wyluzowanego! Poskarżył się sam na siebie, że napisał sobie zbyt wysoką partię wokalną. "Nie róbcie tego w domu, dzieciaki" - poradził.


To właśnie on był najgoręcej oklaskiwaną personą na scenie, mimo że Aviv cały czas stał na pozycji lidera, dziękując publice, chwaląc się polskim dziadkiem i wzruszając przyjęciem. Steven, choć kurtuazyjnie nazywał Geffena "geniuszem" to - mam wrażenie - trzymał się nieco na dystans, żył jakby przed resztą grupy, wisząc gdzieś nad publiką, niczym mistyczny kapłan. Gdy towarzysze mocno pracowali, by tło piosenki brzmiało jak najefektowniej, Wilson czarował kapitalnym wyczuciem melodii. Och, gdyby każdy wybitny technik miał w sobie tyle talentu do komponowania tak pięknych pasaży…

Minus? O dziwo to nie brzmienie, któremu nawet przy mocniejszych fragmentach ("Once") niewiele można by zarzucić. Chodzi mi o obecność w secie piosenki "Go To Hell". Rozumiem, że artyście wolno wszystko, ale ta prostacka "piosenka miłosna dla rodziców" wcale nie prezentuje Aviva jako twórcy przekornego, a po prostu muzyka, który nie jest w stanie we frapujący sposób sprzedać swoich negatywnych emocji. W zamian, moim zdaniem, należało wrzucić do listy zwiewne "Waving" - koncert sporo by na nim zyskał.

Jeden zły numer na szczęście nie rozburzył mojego pozytywnego odbioru krakowskiego koncertu Blackfield. Zagranego na sporym luzie i świetnie podanego. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś przyjdzie mi zobaczyć tę dwójkę na żywo razem.

Jurek Gibadło