Satyrblues 2007 - 15.09.2007 - Tarnobrzeg
Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Kolejny dzień męczę się, obrabiając zdjęcia z ostatniego "Satyrbluesa". Utrwalone chwile powracają ze zdwojoną wyrazistością, a pamięć podpowiada nam to, czego na zdjęciach nie ma i czego już pewnie nie będzie.
Po raz ósmy spotkaliśmy się w Tarnobrzegu na kolejnej edycji festiwalu "Satyrblues". Wśród zalewu festiwali bluesowych w Polsce ten świeci gwiazdą najjaśniejszą i mi najbliższą. Idea połączenia plastyki, kabaretu i muzyki w ramach jednej imprezy, w jeden wieczór - to formuła unikatowa i trafiona. Każdy, kto tu przychodzi, znajdzie coś dla siebie. Troska organizatorów Ewy i Wiktora Czurów powoduje, że wysoki poziom wykonawców podkreśla rangę tej znanej już w całej Polsce imprezy.
W tym roku uczestnicy festiwalu "Satyrblues" mieli okazję poznać nie tylko prace plastyków, ale i osobiście Zenona Żyburtowicza, Wołodię Kazanewskiego i Marka Prusisza. Zenon Żyburtowicz zaprezentował swoje prace z albumu "Urok lat minionych". Są to widziane okiem satyryka-fotografika scenki z życia codziennego Braci Rodaków w czasach PRL-u. Jako człowiek pamiętający tamte czasy muszę stwierdzić, że to, co teraz nas bawi, wtedy takie śmieszne nie było. Ciekawostką były też pełne niedowierzania reakcje młodzieży - czy tak było naprawdę?
Obok Żyburtowicza Marek Prusisz zaprezentował swoje prace, przedstawiające hiperkarykatury znanych osobistości, wykonane w technice suchej pasteli. Używając slangu zawodowego, chciałoby się napisać: "genialne oko", "rewelacyjna kreska", bo wydobywają one z osoby karykaturowanej to, co jest dla niej najbardziej charakterystyczne. Mówiąc wprost: lepiej z Prusiszem nie zadzierać, gdyż w jego pracach od razu widać, jaka jest jego ocena karykaturowanego...
Na osobną salę i największą ekspozycję zasłużył pochodzący z Kijowa Wołodia Kazanewski, najbardziej utytułowany z prezentowanych artystów. Człowiek znany na całym świecie. Publikujący w najbardziej poczytnych magazynach europejskich. Laureat ponad 100 konkursów, a także członek jury na wielu tego typu imprezach. Wbrew wszelkim oczekiwaniom zaprezentował najbardziej uniwersalne przesłanie, które w zdecydowanej większości pozbawione było cech narodowych - stąd może też i jego sukces poza granicami Ukrainy. Mimo opromieniającej go sławy człowiek nad wyraz skromny, ciekawy ludzi i Polski.
Część muzyczną festiwalu otworzył swoim koncertem solowym Romek Puchowski (wkrótce opublikujemy wywiad z tym artystą - przyp. red.). Muzyk ten zaskoczył wszystkich bez wyjątku. Znam dokonania Romka ze składów większych niż jednoosobowe. Widziałem go, jak grał z Sugar Blue, Henry Heggenem, Von Zeit, i ciężko było mi wyobrazić go sobie jako solistę. A tu ze sceny przywitał nas doskonały muzyk, który pełen pomysłów i z entuzjazmem w taki sposób zaaranżował swój koncert, że był on dla publiczności niezwykle interesujący. Pierwszy raz spostrzegłem, że Puchowski ma wspaniały dar kabareciarza i że potrafi jednym gestem, zaledwie jednym ruchem wywołać uśmiechy na twarzach widzów. To wszystko - oprawione utworami ojców bluesa w wykonaniu Romka plus autoironiczny komentarz - spowodowało, że stoisko festiwalowe w krótkim czasie sprzedało wszystkie egzemplarze jego ostatniej płyty "Simply" oraz niezwykle gustownie wydany minisingiel DVD zawierający teledysk zatytułowany "Halucynacje Hrabiego Von Zeit".
Rozruszana przez Puchowskiego publiczność entuzjastycznie przyjęła kolejny występ Najmniej Napuszonego Kabaretu w Polsce "DNO". Choć koledzy kabareciarze byli na festiwalu już trzeci raz z rzędu, przedstawili nowy program stanowiący kalkę naszych codziennych sytuacji, naszych kompleksów, zaściankowości, próżności i nuworyszostwa. Chciałoby się rzec - nasz obraz w czasie postpeerelowskim. Nawet siedzący obok mnie goście zagraniczni, mający problemy z językiem polskim, zarykiwali się do łez. A że było pięknie, niech świadczy o tym fakt, iż publiczność wielokrotnie zmuszała kabaret do bisów.
Po kabarecie na scenę wkroczyła zagranica, czyli Mofo Party Band, grający bluesa w stylu chicagowskim i kalifornijskim. Band wystąpił w składzie rodzinnym, czyli bracia Cliftonowie i bracia Szopińscy (Boogie Boys) przedzieleni singlem, którym był Jake "Cobra" Finney. Wprawdzie muzycy nie zagrali rzeczy, których byśmy nie znali lub nie słyszeli, ale wspaniale dostosowali się do konwencji festiwalu, dzielnie bawiąc publiczność. Jake "Cobra" Finney pokazał, że potrafi nie tylko grać na kontrabasie, ale i się po nim... wspinać. Jego wyczyn wyrwał z siedzeń wszystkich fotografujących, nawet tych wyposażonych jedynie w aparaty w telefonach komórkowych.
W międzyczasie Czurowie zdążyli jeszcze zaprezentować Anię Zwiefkę, młodą projektantkę mody rodem z Tarnobrzega, oraz jej nową kolekcję. Ponadto mieli jeszcze czas wręczyć i otrzymać kilka nagród i serdecznych karykatur. No i oczywiście zarejestrować cały festiwal, co zaowocuje płytą DVD. Po ośmiu latach festiwal na trwałe zapisał się w kalendarzu imprez bluesowych i satyrycznych w Polsce. Na trwałe wpisał się też w pamięci ludzi, którzy przyjeżdżają tu nierzadko z najdalszych zakątków Polski (w tym roku odnotowano nawet gościa z Ustronia Morskiego).
Oprócz ducha było też coś i dla ciała, bowiem festiwalowi goście zostali ugoszczeni tradycyjnym chlebem ze smalcem i owocami z zaprzyjaźnionych sadów. Teraz nie pozostaje nam nic innego, jak czekać na kolejną edycję festiwalu. Jeżeli chcecie spotkać najelegantszego kolejarza w Polsce - ulubionego karykaturzystę wszystkich "Teściowych" - Władka Dzięgiela - i spędzić kilka godzin w oderwaniu od uroków kolejnej Rzeczpospolitej, to udajcie się do Tarnobrzega na kolejny "Satyrblues" 2008!
zdjęcia: autor Adam Pasierski