Joe Bonamassa - 20.10.2013 - Warszawa

Relacje
Joe Bonamassa - 20.10.2013 - Warszawa

Przyznam szczerze, że jest bardzo niewiele powodów, dla których jestem gotów wytrzymać przeszło dwie godziny, siedząc na zaprojektowanych dla krasnali, najbardziej niewygodnych w galaktyce krzesełkach Sali Kongresowej. Jeden z tych powodów zwie się Joe Bonamassa.

Nie mam pojęcia, jakim cudem partyjni towarzysze dawali radę wysiedzieć podczas odbywających się w tym przybytku wielogodzinnych zjazdów i innych posiedzeń. Wzięty w kleszcze przez krwiożercze foteliki zrezygnowałem z siedzenia po jakiś 40 minutach i resztę koncertu obserwowałem na stojąco, za co moje wiekowe kolana do teraz są mi wdzięczne. Na szczęście, upakowany na bocznym balkonie, nikomu nie przeszkadzałem swą niesubordynacją; co więcej, mogłem cieszyć się ze znacznie lepszej widoczności. Nie mając pod ręką lornetki, nie miałem wprawdzie szans wyczytać z oblicza Maestro emocji, towarzyszących ostatniemu na kolejnej już europejskiej trasie występowi, ale o to mogę obwiniać już tylko ogromną popularność Joe, która pozwala mu występować właśnie w tego rodzaju obiektach, zamiast - jak to jeszcze wcale nie tak dawno bywało - w kameralnych klubach. Gwiazdorski status pozwala również na dodatkowe zastrzeżenia, na przykład dotyczące pracy fotografów. I tak - w przeciwieństwie do choćby ubiegłorocznej wizyty gitarzysty w tym samym obiekcie - tym razem zdjęcia można było robić wyłącznie dokładnie między piątym a siódmym utworem (co rozumiem) i jedynie zza dziewiątego rzędu siedzeń (co rozumiem już w trochę mniejszym stopniu). Opisane zasady wywołały zresztą wśród części publiczności mocno nerwowe, a niekiedy nawet niegodne powagi miejsca, reakcje. Dobrze, że nikt nie powiedział Joe o Beyonce, która na swe koncerty fotografów po prostu nie wpuszcza (wpuszcza, wpuszcza, i pozwala je robić z bardzo przyjaznej odległości - przyp. red. prow.).

W wywiadzie podsumowującym niemal ćwierć wieku pracy twórczej, opublikowanym w sierpniowym numerze Gitarzysty, Bonamassa zapowiadał pewne zmiany w koncertowym scenariuszu. "Próbowałem rockowych rzeczy i nie podobało mi się to" - mówił gitarzysta zapewne w związku z rozczarowaniem, jakie przyniosła mu przygoda z Black Country Communion. "Mogę ciągle wykorzystywać Sloe Gin czy The Ballad Of John Henry i prezentować swoje dziedzictwo, oparte na wcześniejszych dokonaniach - w czym nie ma też nic złego - lub poszukać czegoś nowego. Myślę, że wybiorę tą drugą opcję, ponieważ jest trudniejsza i bardziej ryzykowna." - dodał. Jak to wyglądało w praktyce?

W porównaniu z ubiegłoroczną wizytą w Kongresowej, czy nawet z jeszcze wcześniejszym koncertem w warszawskim Palladium, tym razem rzeczywiście było nieco spokojniej i łagodniej oraz zdecydowanie mniej rockowo. Nie tylko za sprawą quasi-akustycznego początku, będącego nawiązaniem do niedawnej wyjątkowej trasy, w ramach której Joe w lipcu 2012 roku odwiedził Zabrze. Ten wstęp nie wypadł szczególnie przekonująco, zresztą nie było siły, by Tal Bergman grający na kongach (niemal cały czas zagłuszanych przez wysuniętą do przodu gitarę) i Derek Sherinian z klawiszami mogli zastąpić artystów towarzyszących Joe B. na wspomnianej wyżej trasie. Nie mówiąc już o bogactwie aranżacji utworów, które tym razem zabrzmiały znacznie skromniej, tak jak i solowe popisy muzyków, przykładowo w "Athens to Athens".

Począwszy od szóstego w setliście "Dust Bowl", wszystko wróciło do elektrycznej "normy", choć o ile ubiegłoroczny gig Amerykanina przyrównałbym do ognia, tak tym razem jego show, niezmiennie niesiony przez nieustanny aplauz wiernej widowni, kojarzył się raczej z innym żywiołem - wodą. Spokojniejszą, jakby bardziej senną i kojącą, a przy okazji bardziej zwróconą w stronę bluesa, choć rzecz jasna nie do jego tradycyjnej wersji. Choć Bonamassa wciąż zmienia gitary co utwór, tym razem niemal przez cały występ pozostawał wierny modelom Les Paula. Brak rockowej iskry podkreślał także fakt, że Joe nie sięgnął po Gibsona Flying V. Ba, nie było nawet thereminu. Zwrot w stronę korzeni? Być może właśnie taki był zamysł Amerykanina.

Co ciekawe, mimo że koncert wydawał się nieco spokojniejszy, znaczna część setlisty oparta została na utworach stale obecnych w grafiku Bonamassy. Wbrew zapowiedziom, nie zabrakło nie tylko "Dust Bowl", "Midnight Blues" czy "Slow Train" (rozpoczynającego się od bicia perkusji, przypominającego rozpędzający się pociąg), ale również żelaznych pewniaków pod tytułem "Sloe Gin" i "The Ballad of John Henry", które tego wieczoru zagrane zostały na bis. Wcale się temu nie dziwię, bo przecież publiczność chce te kawałki usłyszeć, a Bonamassa jest zbyt inteligentny i otwarty na oczekiwania swych słuchaczy, by te pragnienia ignorować. Zresztą, wybrnął z tego z niemałym wdziękiem, opowiadając zabawną anegdotę, w której tłumaczył, dlaczego "Sloe Gin" finalnie ostał się w setliście. Ponad dwie godziny świetnego występu upłynęły w mgnieniu oka, ale oczywiście możemy być pewni, że Joe jeszcze do Polski powróci. Ciekawe, czy zdoła zaskoczyć czymś swoich fanów?

Setlista:

Część akustyczna:
Palm Trees Helicopters and Gasoline
Seagull
Jelly Roll
Athens to Athens
Woke Up Dreaming

Część elektryczna:
Dust Bowl
Story of a Quarryman
Who's Been Talking?
Someday After a While
Dislocated Boy
Driving Towards the Daylight
Slow Train
Midnight Blues
Look on Yonder Wall
Song of Yesterday
Django / Mountain Time

Sloe Gin
The Ballad of John Henry

Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka