Brutal Assault 2013 - 7-10.08.2013 - Jaromer (Czechy)
W dniach 7 - 10 sierpnia w czeskim Jaromerze odbyła się kolejna edycja festiwalu Brutal Assault. Nie mogło oczywiście zabraknąć tam ekipy Gitarzysty.
To najbardziej swojski, metalowy fest odbywający się poza granicami naszego kraju. Przez cztery dni w Jaromerze język polski słyszy się równie często, co czeski. Może dlatego niektórzy muzycy zapominają, że są w Czechach, a nie w Polsce (ale o tym później). A co w Jaromerze nowego? Właściwie niewiele. Po drodze na teren festiwalu rozstawiono więcej punktów, w których zapewne można było załatwić różnego rodzaju formalności, ale głowy za to nie dam.
Na miejscu meldujemy się tuż przed występem Testament, który organizatorzy zaplanowali na środowy wieczór, jednak festiwalowe zmagania zaczynamy od czwartku. Brutalowe atrakcje śledzili Michał Wietecki (M.W.) i Sebastian Urbańczyk (S.U.)
Czwartek 8.08.
BELPHEGOR
M.W.: Tego występu byłem szczególnie ciekawy, gdyż nie było mi jeszcze dane podziwiać Austriaków w akcji. I choć po ostatnich trzech zachowawczych płytach mocno obsunęli się w moim prywatnym rankingu, mając na względzie chlubną przeszłość tej hordy, oczekiwania były jednak spore. Niestety chyba zbyt wielkie. O ile początek występu rozbudził pewne nadzieje, dalej, pomimo nieźle dobranej setlisty (min. klasyki z płyt "Lucifer Incestus" i "Pestapokalypse VI") było już tylko gorzej. Może stałem w złym miejscu, może nie spisał się dźwiękowiec, ale niezwykle intensywna muzyka Belphegor zlała się w jedną wielką monotonną ścianę hałasu. Zespołowi z pewnością nie pomogła też pora występu, jeszcze przy pełnym świetle dziennym. Tego typu ekipa potrzebuje jednak pewnej oprawy. Całość odebrałem trochę jako chałturę, brakowało werwy i dynamiki.
DYING FETUS
M.W.: Krótko i bez zbędnego gadania, wyszli i zabili udowadniając, że muzyka to przede wszystkim ludzie i feeling. Bez wielkiego show, bez farbek, ćwieków i strojenia groźnych min w hołdzie wiadomo komu, Amerykanie wbili w ziemię tym, w czym specjalizują się od lat. Brutalnością, techniką, precyzją. Miodem na moje zmaltretowane Belphegorem uszy były partie basu Seana Beasley’a. Doskonale słyszalne, nadające bardzo brutalnej przecież muzyce Dying Fetus lekko finezyjnego sznytu. Podsumowując bardzo dobry, w pełni profesjonalny koncert grany przez ludzi, którzy znają się na swoim fachu. A wszelkim krytykantom zarzucającym Dying Fetus "nowoczesność" i granie "life metalu" radzę posłuchajcie ich wreszcie.
S.U.: Wszystko zostało właściwie powiedziane. Dla mnie to był start festu, i nie mógł się on lepiej rozpocząć. Bardzo dobre brzmienie, zero przymilania się do publiczności, co zawsze trochę mnie irytuje, od pierwszej minuty na scenie wiedzieli, po co tam są. Szybkość, precyzja, młot pneumatyczny wbijający się w czaszkę słuchacza, czyli wspomniany już bas, kruszące kości zwolnienia, specyficzny groove oraz szczypta niemal hardcorowych patentów złożyły się na znakomity, choć krótki gig. Oczywiście nie obyło się bez hitu "Kill Your Mother, Rape Your Dog", co publika przyjęła ze wzmożonym entuzjazmem.
GOJIRA
S.U.: Zostaję, chociaż widziałem Gojire niecały miesiąc wcześniej w ich ojczyźnie. Teraz grali w nieco lepszych warunkach, ale dla mniejszej publiczności. Lubię od czasu do czasu posłuchać tego bandu z płyt, nie do końca podoba mi się jednak ich ostatnie dziecko. Wolę to, co wydali wcześniej. Na żywo, niestety mnie nużą. Co poradzić, tak już mam, że wystarczy mi 15-20 minut ich setu. Trudno zarzucić coś muzykom. Choć show Francuzów jest trochę statyczny, numery odegrywają perfekcyjnie. Brzmienie też dobre. A jednak na żywo ta muza męczy. Mam wrażenie, że jest schematyczna, trochę dobrych riffów i trochę efekciarstwa, które chyba w założeniu ma się sprawdzać na scenie. Tylko, że to do mnie nie trafia. Zostaję jednak do końca, otoczony ludźmi, którym najwyraźniej wszystko się podoba.
ANTHRAX
M.W.: Właściwie miałem sobie odpuścić Anthrax na rzecz małej sceny i występu Skeletal Remains (którzy ponoć też dobrze dali ognia), ale sentymenty z młodości, a nawet z czasów dzieciństwa przeważyły. I w sumie nie żałuję, bo już pierwsze takty "Got the Time" sprawiły, że krew w żyłach zaczęła szybciej krążyć. A potem było już tylko lepiej. "Indians", "Anti-Social", "Caught In A Mosh", "I Am The Law", wszystko odegrane z pasją i energią. Belladonna w znakomitej formie, prawdziwe sceniczne zwierzę, doskonale wiedzące jak kierować publiką i umiejące wciągnąć ją do zabawy. Świetne światła, chóralnie odśpiewywane refreny i przecinające nocne niebo błyskawice sprawiły, że poza doskonale odegranymi kawałkami koncert miał sporą dozę dramaturgii i mógł się podobać także tym, którzy w muzyce Anthrax nie gustują.
S.U.: Swoją przygodę z Anthrax zakończyłem na "Attack Of The Killer B's", i właściwie zacząłem niedługo wcześniej. Był to zatem krótki, ale intensywny związek. Co tu dużo mówić, fajnie było zobaczyć ludzi, którym się przez chwilę choćby kibicowało w dzieciństwie. Belladonna w formie, jakiej się nie spodziewałem. W tle, jeśli dobrze pamiętam, przez chwilę pojawiły się wyświetlane sylwetki R.J. Dio i D. Darrella. Swoisty trybut. Ian i spółka też się zaangażowali. Bardzo dobry show i dobry zestaw numerów. Pozytywnie.
FEAR FACTORY
M.W.: Sick Transit Gloria Mundi chciałoby się powiedzieć, kiedy w uszach wybrzmiały ostatnie dzwięki grane przez Fear Factory. Zespół, który miał być jedną z głównych atrakcji festiwalu. Ojcowie chrzestni całego podgatunku ciężkiej muzyki nie udowodnili niczego ponad to, że nadal się staczają. I jest to degrengolada postępująca w zastraszającym tempie. Od samego początku zwracało uwagę cholernie płaskie, pozbawione dynamiki brzmienie i choć z czasem dźwiękowcy trochę ogarnęli sytuację (a może to moje uszy się dostroiły) to pewien niesmak pozostał już do końca. Idąc za głosem resztek instynktu samozachowawczego FF postawili na sprawdzone hity z "Demanufacture", "Obsolete" czy "Archetype" (na koniec nawet uraczyli nas numerem z debiutu) miast męczyć publikę swoimi ostatnimi wypocinami. Cóż z tego, skoro tę słuszną koncepcję całkowicie położył jeden człowiek: Burton C. Bell. Jego żałosne popisy wokalne w "śpiewanych" partiach wywoływały ironiczne uśmiechy na twarzach sporej części widzów. I nie pomogło maskowanie stanu rzeczy pogłosem. Facet po prostu stracił głos na stare lata i nawet lepszym rozwiązaniem by było, gdyby część tych ścieżek była puszczona z taśmy. Pozostali muzycy na szczęście nie dostroili się poziomem do swego kompana, więc całość była miejscami nawet znośna, ale grali jakby bez przekonania i występ sprawiał wrażenie zwykłej chałtury. Ten koncert pokazał, że Fear Factory stoi na rozdrożu. Myślę, że panowie powinni się zastanowić nad przyszłością kapeli i nad tym, czy jest sens w ogóle ciągnąć to dalej.
S.U.: I tu się zgodzę z kolegą Michałem. Tak się niszczy legendy. Właściwie nie nastawiałem się na nic szczególnego, chciałem po prostu zobaczyć, jak prezentuje się zespół, któremu trochę czasu jednak w życiu poświęciłem. Niestety, wolałbym tego nie widzieć. Nie ma sensu wymieniać, co było nie tak. Zapewne jednak najbardziej dobijał brak energii i odrabianie pańszczyzny. Nie oczekiwałem, że Bell będzie czysto śpiewał, ale aż żal było patrzeć na jego męczarnie. I ja byłem zmęczony oglądając ten koncert. Do szybkiego zapomnienia.
VOIVOD
S.U.: Początkowo chciałem iść na spacer. Bardzo lubię ten band, ale widziałem go w czerwcu. Byłby to drugi raz w bardzo krótkim odstępie czasu, a jak podejrzewałem, setlista, nie będzie się znacznie różnić. Zostałem jednak do końca, bo gdy tylko ruszyła kanadyjska maszyna, wessało mnie. Było nawet lepiej niż na Hellfeście. Późniejsza godzina występu i oprawa świetlna zapewniły odpowiedni klimat. Zespół gra specyficzne, ale sprawdza się na żywo. Muzycy znają swój fach, z przyjemnością ogląda się w akcji Snake'a w roli frontmana czy Awaya za garami. Ci ludzie żyją tym i doskonale się bawią, co z miejsca udziela się publice. Podobnie, jak na Hellfeście na koniec poleciało "Voivod", i podobnie jak tam, był to dodatkowy zastrzyk energii dla ludzi pod sceną. A jakby tak zagrali coś z "The Outer Limits" byłaby pełnia szczęścia.
M.W.: Przy całym swoim uwielbieniu dla muzyki Voivod podszedłem do ich występu z pewnymi obawami. Zastanawiałem się jak wypadnie zespół grający, jak dla mnie, muzykę dość specyficzną i chyba niezbyt "festiwalową". Swoją wyrafinowaną formą bardziej pasującą do małego undergroundowego klubu, niż do wielkiej sceny. Obawy na szczęście były płonne, bo dobra muzyka to po prostu taka, która sprawdza się w każdych okolicznościach. A na bladym tle Fear Factory Kanadyjczy wypadli niczym herosi rocka. Pełne zaangażowanie i koncentracja połączone z luzem niespotykanym u wielu, doskonałe - kto wie czy nawet nie najlepsze na całym BA - brzmienie. To wszystko sprawiło, że byłem świadkiem jednego z najlepszych występów festiwalu. I tak jak dziś usiłuję wygrzebać w zmaltretowanej czeskim piwem pamięci choć jeden mały mankament tego koncertu, tak nie mogę odnaleźć niczego, co mogłoby świadczyć przeciwko chłopakom z Voivod. No, może pewne uczucie niedosytu na koniec, ale to kapela z dorobkiem tak okazałym, że mogłaby grać bite trzy godziny, a mi wciąż byłoby mało.
ENTOMBED
M.W.: Po znakomitym występie Voivod szybki marsz pod drugą scenę, albowiem graty rozstawili chłopaki z Entombed. Nie będę ukrywał, że to dla mnie zespół szczególny, jeden z tych, dla których tak naprawdę przyjechałem na Brutala, i że w ich przypadku dziennikarski obiektywizm po prostu musi ustąpić miejsca bezgranicznemu uwielbieniu. Oczekiwania, podsycone jeszcze opowieściami o znakomitym występie w Jaworznie, były ogromne i od pierwszych taktów morderczego "Living Dead" spełnione w stu procentach. Gęba sama się cieszyła na widok biegającego po scenie niezmordowanego Larsa Gorana Petrova wypluwającego z siebie tony agresji i cały czas zachęcającego publikę do zabawy. A ta nie pozostawała mu dłużna i Szwedzi byli jednym z lepiej przyjętych przez nią zespołów. Zresztą niemożliwe było ustać spokojnie w miejscu, kiedy "Out Of Hand", "Revel In Flesh", "Supposed To Rot" czy nieśmiertelne "Left Hand Path" pruły powietrze. Takiego ładunku pozytywnej energii i iście rock’n’rollowego feelingu nie ma chyba żaden death metalowy zespół na świecie. I można oczywiście narzekać, że dzisiejszy Entombed to w gruncie rzeczy już tylko Hellid i Petrov, ale te narzekania i tak będą niczym wobec tego, co formacja pokazuje na scenie. Jedynego zgrzytu w tej orgii dostarczył pewien osobnik, który wskazując na zegarek nie pozwolił zespołowi odegrać zapowiedzianego "Wolverine Blues". Rozumiem, że fest rządzi się swoimi prawami, ale w tym przypadku te dodatkowe 3-4 minuty chyba nikogo by nie zbawiły.
S.U.: Nie zbawiłyby, zwłaszcza, że Opeth sobie na to pozwolił i jakoś świat się przez to nie zawalił. Dla mnie też był to jeden z bandów, dla których jechałem na BA w tym roku. Kolejny, przy muzyce którego dorastałem. Szkoda, że musieli trzymać się festiwalowych reguł, gdyż - w moim odczuciu - właśnie pod koniec swojego show dopiero się rozkręcali. To był najbardziej punkowy gig tej imprezy. Niechlujny, wyluzowany, mającywszystkowdupie. Petrov robił całe przedstawienie, reszta muzyków mogła sobie spokojnie stać i grać swoje. Szalony Szwed potrafiłby martwego pobudzić do życia. W pewnym momencie zapomniał chyba, że jest w Czechach i powiedział po zakończonym numerze "dziękuję". Po chwili jednak się zreflektował i zapytał 'czy są tu jacyś Polacy'. Odpowiedziała mu gromka wrzawa. Koncert na plus, mimo że na początku nie wszystko grało jak należy.
WHITECHAPEL
S.U.: Mieli grać u nas, jeśli dobrze pamiętam, wraz z August Burns Red, ale w ostatniej chwili wypadli z rozpiski. Z tego względu nie mogłem ich odpuścić na BA. Mimo późnej pory zameldowałem się pod sceną obok jak tylko zakończył Entombed. Jeśli ktokolwiek zaczynał zasypiać, pierwsze dźwięki, jakie wylały się ze sceny, postawiły go na nogi. Amerykanie brzmieli nienajlepiej, często partie gitar zlewały się ze sobą, ale tak naprawdę mało mnie to obchodziło. Liczyło się uderzenie, a to było miażdżące. W kompozycyjne niuanse można zagłębiać się słuchając płyt, tu liczy się nieokiełznany żywioł, jakim jest ten band na żywo. I wokal Bozemana. Jeden z najpotężniejszych, jakie dane mi było słyszeć kiedykolwiek. Ciężko uwierzyć, że tak mocarnym wokalem posługuje się tak nieduży człowiek. Tak czy inaczej poleceniom wydawanym takim głosem ciężko się oprzeć. Kiedy zarządził circle pit nie musiał powtarzać dwa razy. "Possibilities Of An Impossible Existence" w wersji live nabiera zupełnie nowego kształtu. To istna apokalipsa. Udane zwieńczenie pierwszego festiwalowego dnia. I tylko żal Dino Cazaresa, który siedział zasępiony z boku sceny, być może rozmyślając nad tym, gdzie podziała się taka pasja w jego zespole.
Piątek 9.08
KATALEPSY
M.W.: Rosja, pomimo wielkiej powierzchni i takiej też liczby ludności, nie zapisała jeszcze wielu kart w metalowej historii. Zapewne nie zmieni tego banda brutalistów z Katalepsy, ale kto słyszał ich ostatnie dzieło "Autopsychosis" ten wie, że na skromną chociaż wzmiankę w rozdziale brutal death metal ci kolesie naprawdę mogą liczyć. Zachęcony kontaktem z albumem ostrzyłem sobie zęby na kawał solidnego "amerykańskiego" grzańska. I nie zawiodłem się. Idąc ścieżką wytyczoną przez Cannibal Corpse, a zdeptaną przez setki ich naśladowców, Katalepsy oczywiście prochu nie wymyśla, jednak bazując na sprawdzonych patentach z dużą gracją uprawia swój maniakalny ogródek. Ciężkie, potężne riffy, napędzane przez równie potężną sekcję wraz z brutalnymi wyziewami gardłowego trochę rozgrzały i rozruszały zziębniętą i przemoczoną publikę. Tego dnia mokra od deszczu rosyjska flaga pod sceną łopotała naprawdę dumnie.
MISANTHROPE
M.W.: Kontakt z muzyką Francuzów straciłem wiele lat temu, więc tym bardziej byłem ciekaw, co zaprezentują. Wrażenie było dziwne, tak jak i dziwny był ten koncert. Obserwowany przez garstkę (jak na brutalowe standardy) ludzi. Widać dla większości publiki Misanthrope to terra incognita, ewentualnie dobry przerywnik, żeby pozbierać siły i uzupełnić płyny w organizmie przed Pro-Pain i Hate. Ale do rzeczy. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to doskonały kontakt z publicznością, wokalista Phillipe Courtois totalnie wyluzowany, uśmiechnięty, łatwo nawiązujący kontakt z maniakami pod sceną, którzy - choć nieliczni - zgotowali Francuzom dobre przyjęcie. Widać było, że wśród audytorium Misanthrope nie było raczej przypadkowych osób. Nie obyło się bez trochę megalomańskich gadek o Francji i częstowania publiki szampanem. Ten luz udzielił się widać również reszcie ekipy, która z prawdziwym polotem odgrywała kolejne numery. Bardzo nastrojowe, lecz niepozbawione swoistej drapieżności i technicznych smaczków. Bez wątpienia lepiej sprawdziłyby się w małym, ciemnym klubie niż na dużej, zalanej słońcem scenie. I choć takie łączenie klimatu z umiarkowaną brutalnością odeszło już dawno do lamusa i dziś może wydawać się nieco archaiczne, występ Misanthrope zdecydowanie zaliczam do plusów ostatniej edycji Brutal Assault.
HATE
M.W.: Trzeba przyznać, że pierwszy z dwóch przedstawicieli kraju nad Wisłą, wstydu nie przyniósł. Niesiona dopingiem "gorącej polskiej publiczności" (gromkie "napierdalać, napierdalać") ekipa z Warszawy tak, jak wcześniej nas do tego przyzwyczaiła, zaprezentowała się w pełni profesjonalnie, sumiennie łojąc death metal, może nie najbrutalniejszy, czy też najbardziej zgniły, ale za to najwyższej próby. Można mieć zastrzeżenia, co do drogi jaką podąża ten zespół od pewnego czasu, można wytykać mu pewne "zapatrzenie się" w kolegów po fachu z Gdańska. Ale jednego odmówić ekipie Adriana Grzesznika nie można: pasji, zaangażowania i scenicznego profesjonalizmu.
MALEVOLENT CREATION
S.U.: Pędziliśmy wraz z kolegą Krzyśkiem na Orphaned Land. Przegapiłem już kilka okazji, by ich zobaczyć, a nie ukrywam, że bardzo chciałem, zwłaszcza, że podobnie jak w przypadku kilku innych grających na BA bandów, słucham ich "od zawsze". Niebo jednak zesłało deszcz na miarę biblijnego potopu. Byliśmy w połowie drogi na teren festu, kiedy niebiosa na dobre się rozgniewały. Nie pomyśleliśmy wcześniej o wybudowaniu arki, w związku z czym uciekliśmy pod niewielki daszek.
Gdy natężenie deszczu zmalało ruszyliśmy dalej i dotarliśmy na miejsce, kiedy na scenie instalowali się Amerykanie z Malevolent Creation. Swego czasu pierwsze trzy płyty zespołu katowałem regularnie, więc bardzo chciałem ich zobaczyć. Dlatego, mimo że byłem cały przemoknięty i trząsłem się z zimna, zostałem. Na zachętę usłyszałem ze sceny "thanks for staying, fuck this rain". Nie wiem jak deszcz, ale moje uszy miały się naprawdę dobrze, kiedy ruszyła amerykańska death metalowa maszynka. To jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Prosty, zagrany do przodu, szybki, dynamiczny death metal, dzielony miażdżącymi zwolnieniami. Żadnych zbędnych kombinacji, ornamentyki, technicznych popisów. Czyste death metalowe uderzenie. Co tu dużo mówić, zabawa przednia. A "Multiple Stab Wounds"? Eargasm.
MESHUGGAH
S.U.: Meshuggah wielbię nie od dziś, a nawet nie od wczoraj, dlatego był to jeden z bardziej oczekiwanych przeze mnie występów (czuję, że się powtarzam). Szwedzi skoncentrowali się, z małym wyjątkiem, na trzech ostatnich wydawnictwach. Trochę ‘skręcił’ ich nagłośnieniowiec, dlatego na początku brakowało mocy. Po krótkiej przerwie wszystko wróciło do normy, czyli było bardzo dobrze. Co tu dużo mówić, ekipa z Umea hipnotyzuje i sprawia, że człowiek, jak w transie, kiwa się do przodu i do tyłu jak w transie. Plus ciężar sprawiający, że ziemia trzęsła się pod stopami. Udany show.
ATARI TEENAGE RIOT
S.U.: Lubię Dark Tranquillity. Lubię At The Gates. Nawet Soilwork czasem wrzucę do stereo. Ale do In Flames nie mogę się przekonać i porzuciłem nadzieję, że to się kiedyś stanie. Dlatego wybrałem disco. Tego, co się działo na małej scenie żadne słowa nie oddadzą. Empire i spółka nadali nowe znaczenie słowu hardcore. Nigdy nie byłem na żadnym ravie, ale wyobrażam sobie, że to, co zobaczyłem plus duża ilość narkotyków kwalifikowałaby się pod dobry rave. Siła szalonych bitów była porażająca. Metalowe riffy i powalające bity, wykrzykiwane przez trójkę wokalistów teksty i oświetlenie obsługiwane przez człowieka z ADHD złożyły się na najbardziej szalony gig tego festiwalu. Miałem wrażenie, że trafiłem do domu wariatów, gdzie obsługa zdezerterowała zostawiając pacjentów samych sobie. Przyznam, że długo jeszcze pozostawałem pod wpływem tego wydarzenia. Szaleństwo.
AMORPHIS
S.U.: Kiedy Niemcy skończyli robić papkę z mojego mózgu, poszedłem się zregenerować w czasie występu Finów. Nie ukrywam, że jeśli idzie o lukrowany metal to moi faworyci. Co więcej, późna pora, oświetlenie, bardzo dobre brzmienie, świetna forma wokalna Joutsena i dobra energia zarówno pod sceną, jak i na scenie sprawiły, że był to jeden z lepszych koncertów, jakie dane mi było widzieć w tym roku na BA. O wiele lepszy, niż ten na Hellfeście, gdzie, co tu kryć, trochę zabrakło chęci i radości z grania. Ta wyraźnie towarzyszyła im w Czechach. Bardzo swobodnie zagrane show. Do tego jeszcze fantastyczne "Into Hiding". Czego chcieć więcej?
CARCASS
S.U.: Jeśli miałbym wymienić główny powód, dla którego chciałem się znaleźć w tych dniach w Czechach, to byłoby właśnie to. Napięcie sięgało zenitu. Było wręcz namacalne, powietrze było nim naładowane niczym przed burzą. A tu zgrzyt. Oczekiwanie przedłużało się. Poleciało intro. I nic. W końcu ogłoszono informację o problemach technicznych. Kiedy jednak zobaczyłem Walkera na scenie wydałem z siebie pisk, jakiego nie powstydziłyby się nastolatki na koncercie Enter Shikari. Wreszcie ruszyli. Steer wyglądał, jakby znalazł się na scenie przypadkiem, siłą wyciągnięty z jakiegoś hardrockowego czy stonerowego gigu. Ale po chwili przestał się dąsać i nawet z czasem zaczął dodawać swoje growle. Prawie całe odegrane "Necroticism…", "Exhume To Consume", "Reek Of Putrefaction", “Genital Grinder", ciary, ciary, ciary. Wiedzieli, na co czekają ludzie. Walker, urodzony wodzirej, sypał żartami na lewo i prawo. Był też drugim po Petrovie wokalistą, który upomniał się o Polaków, więc w odpowiedzi usłyszał gromki ryk płynący z różnych stron. Nowi w ekipie z Liverpoolu też dają radę. Energia, luz, bardzo dobre brzmienie złożyły się na najlepszy koncert, jaki widziałem na tegorocznej edycji. Miazga.
M.W.: Tego, że Carcass to legenda nikomu tłumaczyć nie trzeba. Tego, że jest (był) to jeden z tych zespołów, od których oczekuje się rzeczy tylko wielkich, raczej też nie. I w to, że Brytole zagrali najlepszy koncert podczas tegorocznego Brutal Assault uwierzy prawie każdy, kto wcześniej choć przez chwilę miał styczność z ich muzyką. Na szczęście nie potwierdziły się wcześniejsze przypuszczenia, że chłopaki będą lansować się z nową płytą. Bo tak, jak z jej ostateczną oceną wypada się wstrzymać do premiery, tak przyznam się bez bicia, że słyszane przeze mnie zajawki jakoś bardzo optymistycznie mnie do niej nie nastrajają.
Tak więc, punktem kulminacyjnym drugiego dnia była prawdziwa uczta dla uszu i oczu zaserwowana nam przez Carcass. Brzmienie - potężne, selektywne. Oprawa wizualna - stonowana, ale klimatyczna (dwa boczne telebimy wyświetlające obrazki ociekające patologią), setlista - mokry sen każdego fana. Były chyba wszystkie hity: "Coproral Jigsore Quandary", "Exhume to Consume", "Genital Grinder", "Heartwork" w sumie to, co zespół ma najlepszego w swoim arsenale i dla każdego coś miłego. No może miłośnicy płyty "Swansong" mogli czuć się niedopieszczeni. Ale trudno, nie można mieć wszystkiego. Szkieletem koncertu były utwory z "Necroticism" i w pewnym momencie odniosłem wrażenie że Carcass zamierza odegrać ją w całości (w sumie wiele nie zabrakło). Podsumowując: koncert ideał, zespół jak dobrze naoliwiona maszyna do zabijania, nie pozostawił żadnych złudzeń do kogo należał ten festiwal.
Sobota 10.08.
GUTALAX
M.W.: Trzeci dzień festiwalu rozpoczął się od czeskiej bandy patologów z Gutalax. Przedstawiciele gospodarzy, wspierani przez grupę oddanych fanów, wyszli na scenę jak po swoje i zabili. Krótkie, żywiołowe, bardzo energetyczne numery z obowiązkowym "świńskim" wokalem i miażdżącym brzmieniem natychmiast poderwały do zabawy sporą część jeszcze nielicznie zgromadzonej publiki. A ta była świetnie przygotowana, na okraszony specyficznym humorem show. Fruwające na głowami serpentyny papieru toaletowego i różowa piłka plażowa, doskonale komponowały się z wymazanymi krwią fartuchami zespołu. Fekalnego pandemonium dopełniali maniacy pod sceną w kombinezonach i maskach p-gaz dziarsko wywijający trzymanymi w dłoniach berłami od sedesu i deskami klozetowymi. Naprawdę przyjemnie było patrzeć jak publika i zespół nakręcają się wzajemnie do zabawy.
MASTER
M.W.: Drugi zespół tego dnia, dopisany do składu festiwalu w ostatniej chwili zamiast Benediction i potraktowany trochę po macoszemu przez organizatorów pod względem czasu przeznaczonego na prezentację i godziny występu. Legendarna formacja Paula Speckmanna pokazał jak wesołe może być życie staruszka na emeryturze w Czechach. No może nie tyleż wesołe, co brutalne i energetyczne, bo taki właśnie był gig Master, a co i jak potrafi zagrać ten zespół, wie każdy szanujący się fan death metalu. Ten koncert przypomniał mi "stare dobre czasy", kiedy metal, a szczególnie ten śmiercionośny był poważną, graną przez mężczyzn, ekstremalną muzyką i nie było w nim miejsca na eksperymenty emo-pięknoduchów. Liczył się wygar i ciąg na bramkę, a Master to była firma. Żal było trochę, że ten świetny występ widziało tak mało ludzi, bo panowie podeszli do sprawy na poważnie i choć jakiegoś specjalnego szaleństwa na scenie nie było, to w pełni rekompensowały to dźwięki z furią wylewające się z głośników. I tak jak nie mogę do dziś odżałować braku Benediction, tak bardzo się cieszę, że dane mi było jeszcze zobaczyć tę legendę. Wszak Paul Speckmann nieśmiertelny nie jest, ale po tym koncercie zaśpiewajmy mu wszyscy gromkie 100 lat.
ROTTEN SOUND
M.W.: Fińskie grindowe komando niczym nie zaskoczyło, ani też niczym nie rozczarowało. Jeśli ktoś spodziewał się chwili oddechu i romantycznych melodyjek to zdecydowanie nie powinien szukać kontaktu z muzyką Rotten Sond. Dzicz, agresja i patologia po staremu wylewały się z kolumn, niszcząc organy słuchu zgromadzonych pod sceną maniaków. A ci byli wręcz zachwyceni przetaczającym się po nich sonicznym armagedonem rodem z sennego koszmaru pacjenta zakładu psychiatrycznego. Dobry, choć jak dla mnie za krótki koncert, który być może do historii nie przejdzie, ale którym Rotten Sound po raz kolejny udowodniło, kto rozdaje karty na dzisiejszej scenie grind i do kogo należy jej przyszłość.
CENTURIAN
M.W.: Szykowałem się na atak szwedzkich brutalistów z Vomitory, tymczasem Holendrzy z Centurian zamienili się z nimi miejscami w ramówce. I w sumie bardzo dobrze, bo na Obscure stage było mi wieczorem nie po drodze, a Centurian cenię sobie trochę bardziej. Ostatnia świetna płyta formacji "Contra Rationem" tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziła. Tak jak i ten koncert, który doskonale pokazał, jak powinien wyglądać porządny death metalowy gig. Krótkie, szybkie i precyzyjne ciosy spadały na twarz rozpalonej słońcem publiki, miażdżąc brutalnością i oszałamiając tempem, przenosząc umysł w inny wymiar satanicznego chaosu i szaleństwa. Tak, Centurian to chyba jeden z najbardziej niedocenionych zespołów w swoim fachu. Ci kolesie zasługują na dużo większą uwagę i miejmy nadzieję, że nowa płyta to zmieni. Kończące koncert, a pochodzące z początków działalności zespołu klasyki "Hail Caligula!" i "Of Purest Fire" dopełniły dzieła zniszczenia. Aha i "gratulacje" dla maniacs skandujących podczas ich występu Vomitory… Vomitory.
HATEBREED
S.U.: Amerykanie to mistrzowie w swoim fachu. Zespół kontrowersyjny, ale chyba bardziej po naszej stronie oceanu niż w bardziej tolerancyjnych Stanach. Krótko mówiąc, w środowisku hardcorowym uważani są za sprzedawczyków. Przyznam, że niektóre akcje w ich wykonaniu są dziwne, ale też rozumiem, że dziś Hatebreed to po prostu dobrze funkcjonująca i dobrze zarabiająca ekipa. A kto nie chciałby żyć z grania? Ile by wiader pomyj na nich nie wylać, prawda jest taka, że na żywo ten zespół to kosa. Co więcej, płyty formacji zawierają tyle potencjalnych hitów, że można by nimi obdzielić co najmniej trzy koncertowe setlisty. Ciężar to słowo klucz w przypadku ich występów. A tego wieczora byli ustawieni brzmieniowo znakomicie, dzięki czemu energia wylewająca się ze sceny obezwładniała. Pod sceną zapanowało istne szaleństwo, gdy Amerykanie wykonali "Ghost Of War" z repertuaru najlepszego zespołu świata. Zagrane tradycyjnie na koniec "I Will Be Heard" było jak dodatkowy zastrzyk adrenaliny dla zmęczonej harcami publiki. Hatebreed to koncertowe zwierzę. Mistrzowie w swoich fachu.
BEHEMOTH
M.W.: Mam wrażenie, że w zamierzeniach organizatorów BA występ Behemotha miał być zwieńczeniem całego festiwalu. Taka w każdym razie naszła mnie refleksja, kiedy dane mi było podziwiać show ekipy Nergala. Światła, dymy, a na koniec występu konfetti. Spośród wszystkich kapel grających na imprezie, Behemoth najstaranniej przygotował swój występ pod względem wizualnym. Było może trochę jarmarcznie, ale z pewnością efektownie. Czy był to typowy przerost formy nad treścią? To pozostawiam do oceny innym. Mnie muzyka Behemotha nigdy nie porywała, choć zawsze byłem daleki od tak typowego dla naszego kraju plucia na tę hordę. Wiemy już zatem, że było na co popatrzeć, a czy było czego posłuchać? Myślę, że zdecydowanie tak. Co prawda nie obeszło się bez pewnych mankamentów brzmieniowych, ale z doświadczenia wiem, że kiedy Nergal wychodzi na scenę to nie ma zmiłuj i co jak co, ale poniżej pewnego poziomu nigdy nie schodzi. Tak było i tym razem. Dobry set oparty na numerach z trzech ostatnich albumów. Niestety, tym razem nie było wycieczki w pogańską przeszłość, a sądząc z tego, co skandowali niektórzy, "Lasy Pomorza" czy "Sventevith" zostałyby przyjęte równie dobrze, jak ostatnie hiciory. Smaczkiem koncertu było odegranie nowego kawałka z nadchodzącej płyty "Satanist". Już sam jego tytuł "Blow Your Trumpet, Gabriel" dostarczy pewnie materiału do kolejnej porcji kpin prześmiewców oskarżających Nergala o koniunkturalizm. Mnie utwór się podobał i nie zamierzam roztrząsać tematu, kiedy i czy rychło w czas Nergal odkrył Funeral Mist i Deathspell Omega. Po płytę na pewno sięgnę, na następny koncert - jeśli będzie okazja - pójdę.
OPETH
S.U.: Zawsze coś. Tak można podsumować moje dotychczasowe próby zobaczenia Szwedów na żywo. Wreszcie, po sam nie wiem ilu latach, dopiąłem swego. Akerfeldt w swetrze, jakby zaraz miał zasiąść przy trzaskającym ogniem kominku w jakimś domu w środku lasu. Kilka odpiętych guzików odsłania jednak logo Celtic Frost. Wiadomo, co w duszy gra.
Koncert Opeth, jakkolwiek to rozumieć, wprowadził trochę kultury na ten festiwal. Brzmieli znakomicie, Akerfeldt, podobnie jak Walker to urodzony konferansjer. Bez zbędnego przymilania się do publiczności błyszczy dyskretnym humorem. Przypomina Czechom, kto jest mistrzem świata w hokeju. Bawi się słowami: Jaromer? Jaromer Jagr? Tłumowi domagającemu się by zagrał coś mocniejszego serwuje akustyczną wersję "Demon Of The Fall". Wspaniale zagrane "Ghost Of Perdition". Opeth podaje wysmakowane dźwięki z wielką wprawą. Czaruje umiejętnościami i brzmi znakomicie. Zaczyna padać, ale deszcz nie przeszkadza w uczestniczeniu w tym wydarzeniu. Tak jak dwa lata temu Anathema, tak teraz Opeth ze swoim materiałem trochę wyróżniał się na tle pozostałych bandów, ale była to dobra odmiana. Na koniec Akerfeldt pozwolił sobie na żart z organizatorów. Gdy usłyszał, że ma czas na jeszcze jeden kawałek, oznajmił publice "mamy czas na jeden numer, tak między nami, to będzie bardzo długi numer", po czym Szwedzi zagrali rozciągnięte do prawie piętnastu minut "Blackwater Park". Świetny, bardzo klimatyczny koncert na zwieńczenie festiwalu.
BORKNAGAR
S.U.: Płyty z Garmem na wokalu wielbię po dziś dzień. Te z Simenem lubię i to nawet bardzo. Okres z Vintersorgiem trochę mniej, chociaż "Urd" zwiastuje powrót do formy. Byłem ciekaw, jak Norwegowie zaprezentują się na żywo. Pod sceną została zaledwie garstka ludzi. Ci, którzy sobie odpuścili przegapili bardzo dobry występ. Chyba podskórnie spodziewałem się słabego gigu, bo poczułem się mile zaskoczony. Może trochę brzmienie kulało, ale to i tak nie przeszkadzało w odbiorze. Wokalnie bardzo dobrze. Simen opanował fałsze, świetnie spisał się zastępujący Vintersorga Pal Mathiesen z Suspirii. Lars Nedland wypadł najsłabiej, ale i tak dawał radę uzupełniając wspomniany duet. Największą niespodzianką była jednak postawa nowego bębniarza, bardzo młodego Baarda Kolstada. Ten chłopak autentycznie żyje za garami. Werbel miał tak ustawiony, że każde uderzenie wbijało w ziemię. Blasty w jego wykonaniu urywały głowę. On sam z trudem mógł usiedzieć, więc co chwila podrywał się z miejsca, chwilami grając na stojąco. W setliście znalazło się miejsce między innymi dla "The Dawn Of The End", "Ocean’s Rise", "Ad Noctum", "Colossus" czy "Ruins Of The Future". Miłe zaskoczenie, duży pozytyw. Dobrze wiedzieć, że Borknagar jest w formie i wciąż ma dużo radości z grania.
Kolejna edycja Brutal Assault za nami. Ten festiwal w pewnym sensie stoi w miejscu. Nie urośnie, nie zagra na nim Rammstein, Metallica ani Slayer. Z drugiej strony nie wiem, czy organizatorzy tego by chcieli. Chyba dobrze jest, jak jest. A pijackie eldorado, powtarzając za sympatycznym szkoleniowcem Śląska, trwa w najlepsze…
Michał Wietecki i Sebastian Urbańczyk