Taj Mahal - 25.07.2013 - Katowice

Relacje
Taj Mahal - 25.07.2013 - Katowice

U polskich miłośników bluesa panuje przekonanie o rzadkiej obecności wielkich, zagranicznych gwiazd na naszych scenach. I choć Taj Mahal nie jest typowym przedstawicielem gatunku, to jednak przez fanów bluesa darzony jest ogromną estymą.

Trudno się dziwić, bowiem obcowanie z jego muzyką, to jak obserwacja narodzin świata. I jeśli komukolwiek miałoby się udać odkryć Eden wszystkich gatunków muzycznych, to właśnie Taj Mahalowi. Kawałek tego Edenu postanowiła nam udostępnić agencja Tangerine organizując w Polsce dwa koncerty jednego z najważniejszych przedstawicieli World-Music na świecie.

Katowicki koncert, podobnie jak warszawski, rozpoczęła grupa King King. Ta formacja gra pod przewodnictwem Alana Nimmo, znanego również z The Nimmo Brothers. Podobnie, jak bracia Nimmo, King King również podąża szlakiem rockowego grania opartego na bluesowych schematach i trzeba przyznać, że czyni to w bardzo przyzwoity sposób. Koncert w katowickim Mega Clubie był chyba na miarę ich możliwości. Alan Nimmo jest równie sprawnych gitarzystą, co wokalistą, a skład swojego zespołu dobrał z niezwykłą dbałością. Trudno tam znaleźć słaby punkt, a oprócz gitary Nimmo na jeszcze większą, moim zdaniem, uwagę zasługiwała gra klawiszowca. King King zaprezentował utwory z różnych etapów ich kariery, głównie bazujące na klasycznych, blues-rockowych riffach. Szkoda tylko, że źle dobrano poziomy głośności, przez co wokal i gitara Nimma oraz wspaniałe partie klawiszowe z trudem przebijały się przez głośno pracującą sekcję rytmiczną, szczególnie bardzo wysoko ustawiony (i wręcz irytująco dudniący) bas.


Po godzinnym występie King King przyszła pora na gwiazdę wieczoru. Obsługa techniczna sprawnie wymieniła sprzęt i po chwili wkroczył na scenę wielki Taj Mahal w towarzystwie basisty i perkusisty. Zaczął od mocnej zagrywki gitarowej, z typowym dla siebie karaibsko - afrykańskim brzmieniem. Szybko okazało się, że jego gitara (a w zasadzie gitary, bo wziął ich kilka plus banjo) brzmi bardzo chłodno, z przewagą głośnych, wysokich tonów. Gitara górowała nad wokalem, a wydaje mi się, że powinno być odwrotnie. Może wynikało to z pogarszających się warunków głosowych Taj Mahala, jak niektórzy zauważyli? No dobrze, ale w takim razie po co było wystawiać na przód gitarę, z którą artysta radzi sobie podobnie, jak większość klasycznych wykonawców bluesa akustycznego, czy wczesnego bluesa elektrycznego, czyli w dość ubogi sposób. W połączeniu z bardzo wycofaną i zachowawczą sekcją rytmiczną dawało to surowy, pozbawiony większych emocji efekt. Wśród utworów znalazła się m.in. nieśmiertelna "Corrina", a także bardzo dobrze wykonany "Zanzibar", zagrany techniką fingerstyle na gitarze klasycznej. Taj Mahal grał też trochę na pianinie (jego technika gry na tym instrumencie jest bardzo podstawowa) oraz na bis sięgnął po banjo i był to chyba jeden z najlepszych momentów tego koncertu.

Cena biletu na koncert Taj Mahala w Polsce wynosiła 150 zł i to dość sporo, jak na artystę o niewyrobionym nazwisku wśród masowej publiczności. Frekwencja w katowickim Mega Clubie była więc umiarkowana. Fani, doskonale znający repertuar Taj Mahala, nie narzekali, choć ja miałem wrażenie, że jego poprzedni występ w Polsce był bardziej udany. Zabrakło tym razem tej magii i nieprzewidywalności, towarzyszącej całej karierze muzycznej artysty. Trudno stwierdzić, co było tego powodem. Czy sędziwy już wiek mistrza, czy może kwestie związane z nagłośnieniem. Dla wielu jednak czwartkowy koncert był wspaniałą okazją do obcowania z muzyką legendy World-Music, genialnego artysty, tworzącego niezapomniane płyty i goszczącego w utworach największych gigantów gatunku.

Kuba Chmiel