Jarocin Festiwal 2013 - 19-21.07.2013 - Jarocin

Relacje
Jarocin Festiwal 2013 - 19-21.07.2013 - Jarocin

Jarociński festiwal zaskakuje pozytywnym klimatem i świetną organizacją. Jak na event, który co roku boryka się z problemami na linii lokalny dom kultury - agencja Go - Ahead, która - nie bójmy się tego powiedzieć - z sukcesem wskrzesiła markę, jestem co najmniej zadowolony z kształtu, jaki przybrała ta impreza.

Pojawia się jednak pytanie - słuszne zresztą, bo poruszane na specjalnie zorganizowanej konferencji - o przyszłość festiwalu. Choć Jarocin, miło mnie rozczarował, jest imprezą przeżywającą kryzys tożsamości. Stoi w miejscu, w którym trudno znaleźć złoty środek, tak aby podtrzymać punkową tradycję, a jednak iść z duchem czasu.

Go Ahead stara się przemycać nowocześniejsze granie, sięgać po alternatywę i zrobić z Jarocina event, który nie będzie kojarzył się z juwenaliami, ani z typowymi punkowymi imprezami. O tym ostatnim decydują sami ludzie, ale prawdę mówiąc, na stricte punkowych koncertach na polu namiotowym, czy tych spontanicznych na terenie miasta, więcej było fanów metalowego grania łaknących odskoczni od młócki wypełnionej growlingiem i blastami. Zresztą, kto był ten wie. A nawet jak nie był, to prędzej czy później miał z tym zjawiskiem styczność. Śmieszy mnie postawa tej wyłącznie nawalonej części uczestników festiwalu (a raczej terenów przyległych niż samej imprezy, zwłaszcza, że wejście na koncerty odbywające się na polu namiotowym kosztowało raptem 5 zł). Kto chciał wnieść wódkę i tak wniósł, kto chciał walnąć kogoś z glana w pogo - również. Co zatem stało na przeszkodzie? Może fakt, że właściwy teren imprezy ze strefami gastronomicznymi był tym "kulturalnym", albo może "systemowym"?

Dzień I


Wyodrębnienie terenu festiwalu z boiska (stadionu?) było strzałem w dziesiątkę. Rodziny z dziećmi oraz wszyscy zmęczeni upałem śmiało mogli wylegiwać się na murawie, po której najlepiej chodziło się boso. Brak szklanych butelek i innych przedmiotów, które mogły poranić stopy zachęcał do tańców, a tych w ciągu trzech dni imprezy nie brakowało.

Piątkowe popołudnie należało do kilku aktorów i jednej aktorki. Sprawcami największego zamieszania stali się pół na pół Arek Jakubik i Bednarek, który - czy tego chcemy czy nie - jest gwiazdą muzyki reggae i ma przed sobą jeśli nie świetlaną, to trójkolorowa przyszłość. Ten pierwszy ze swoim zespołem pojawił się właściwie znikąd i z miejsca kupił serca fanów rock’n’rolla z przymrużeniem oka. Ten drugi choć w głównej mierze czaruje nastoletnie fanki, ma w sobie potencjał, który stopniowo dostrzegają nawet zatwardziali fani pozytywnych wibracji. Obaj nie pozwala przejść obok siebie obojętnie, a poza tym, szybko zyskują aprobatę publiczności. Szkoda tylko, że te koncerty, podobnie jak i wszystkie otwierające dany dzień, brzmiały niezbyt dobrze. Czasem warto zrezygnować z naturalnego soundu i wesprzeć się cyfrą. Myślę tu przede wszystkim o bębnach..

Hey grający "Fire" można skwitować w sposób, w jaki to zrobiła Nosowska. Ów materiał w odniesieniu do tego, co grają teraz, jest prawie ciężkim metalem, a aktualnie Hey prezentuje niemal techno. To raczej luźna parafraza, ale trafiająca w sedno. Metamorfoza, jaką przeszedł ten zespół jest jedną z najciekawszych w polskiej muzyce rockowej, i nie sposób nie zgodzić się z Kasią, że tamten Hey był zespołem, który naprawdę potrafił dołożyć do pieca. Już wtedy prezentowali dźwięki melancholijne, teksty miały to "coś", ale jednak siła rażenia formacji była niezaprzeczalna. Dziś w tym zespole kochamy zupełnie inne rzeczy - i to jest w tym wszystkim najlepsze. Grupa nigdy nie stanęła w miejscu, a takie wycieczki do przeszłości są doskonałą odskocznią zarówno od oblicza Heya AD 2013, jak i Nosowskiej solo.

Czas na sen. Bez Marii Peszek i żalem kierowanym w stronę Misfits. Dali by sobie panowie spokój.

Dzień II


Jeszcze bardziej zwariowany niż pierwszy. Przyznam się, że "nieco" udzieliła mi się, jeśli nie piknikowo-rodzinna to punkowo-leniwa atmosfera. Zresztą, w taką pogodę ciężko było o chęci do życia. Jedyny poważny impuls do tego, aby się poruszać - a mianowicie - Suicidal Tendencies zelektryzował mnie do tego stopnia, że jak rzadko kiedy wchodzę w pogo i tego typu klimaty, tak na Jarocinie pozwoliłem sobie aż nadto. Niezaprzeczalnie jeden z najlepszych koncertów na jakich byłem w tym roku, brzmieniowo mistrzostwo świata, a poza tym, czego by nie zagrali, nawet jeśli są to słabsze rzeczy z nowego albumu, łykam to w całości i razem z Muirem skaczę (prawie po scenie!). Zrzucili "Possessed to Skate" - niczego więcej nie było trzeba. Albo trzeba, bo tuż po nich na dużej scenie pojawili się ulubieńcy juwenaliowej publiczności - Strachy na Lachy.

Nie lubię Grabaża jako osoby, podobnie mam z Kazikiem Staszewskim i jeszcze paroma znanymi osobistościami. Często nie znoszę ich zespołów z płyt, ale rzecz diametralnie zmienia się na żywo. O tym, jakie emocje wzbudzają we mnie Strachy rozwodziłem się w relacjach z katowickich Odjazdów i nie tylko. Cóż, mogę jedynie rzec, że zazdroszczę. Opanowania instrumentu, porwania tłumu, a przede wszystkim, fanów, którzy zawsze tworzą wspaniały klimat. Wesoła atmosfera pozostała z nami na dłużej, bo po Strachach scenę opanowali mistrzowie ska z Bad Manners.

Kolejny raz jak nie trawię i nie mogę przyjąć takiej muzyki w warunkach czysto studyjnych, a w koncertowych zazwyczaj nie dłużej niż przez 30 minut. Tym razem, totalnie na przekór własnym upodobaniom muzycznym, rzuciłem się w wir zabawy. Nogi ruszały się same i kto był (albo i nie był!) trzeźwy miał świadomość obcowania z wulkanem pozytywnej energii i potężnym (dosłownie) kalibrem obecnym na scenie. Sprawdźcie lepiej sztos aka "Fatty Fatty". Kto nie chwycił się za brzuch (albo kto kogo nie chwycił!) ten trąba.

Dzień III - ostatni.


Dzień rozpoczęty od spotkania z Dawidem Podsiadło. Ulubieniec kolegów po piórze, bożyszcze młodych dzierlatek rozkochanych w Coldplayu i grzecznych chłopcach, zaprezentował się na scenie w bardziej rockowym repertuarze. Indie nie Indie, Curly Heads, nawet mając w składzie takie gardło ma przed sobą długą drogę, jeśli chce w ogóle wzbudzać takie emocje jak sam Dawid. Zresztą, "gwiazda" zespołu powinna poćwiczyć konferansjerkę, bo prawie 15 minutowa przerwa i obcięcie koncertu z przyczyn technicznych obniżyły możliwości krasomówcze jegomościa z Dąbrowy Górniczej.

Potem na scenie pojawili się kolejno wszyscy laureaci festiwalowego konkursu. Nie do końca rozumiem wybór akurat tej trójki (odsyłam do wyników zamieszczonych na stronie głównej imprezy) i niespecjalnie chcę się wypowiadać o tych młodych projektach. Ten konkurs, zresztą jak wszystkie inne rządzi się swoimi prawami. Widać, że metalowe, lub w ogóle cięższe, kapele mają pod górkę i nie pomoże tutaj ani mała scena ani ta na polu namiotowym. Nie ten target i tyle.

Następnie doszło do kilku zmian w lineupie. Tres. B (nie wiem czy słusznie trio kojarzy mi się The Cranberries) wpisało się (o dziwo) w konwencję imprezy, Fajny, miejscami dość tajemniczy koncert był zupełnym przeciwieństwem show jakie dała Mela Koteluk. Nie ukrywam, że ze wszystkich czczonych polskich wokalistek, właśnie Meli nie ogarniam. Poza tym, ten cholernie jednostajny, ewidentnie pasujący do leniwego, smutnego wieczora materiał, nijak nie pasował do konwencji imprezy i pory występu Meli.

Frank Turner, który pojawił się z zespołem The Sleeping Souls zagrał gig dnia, a może nawet całej imprezy. Gość jest wulkanem pozytywnej energii, mimo iż wyraźnie było widać, że gdzieś tym panom się spieszy. Możliwe, że był to przejaw punkowego ducha, który towarzyszy tej formacji. Niespecjalnie wesołe piosenki Turnera jakoś dziwnie poprawiły mój nastrój. Nie sposób nie lubić tego przesympatycznego Brytyjczyka, który zasłynął najpierw z darcia się w post-hardcore’owym Million Dead, tylko po to, aby nabrać scenicznej krzepy i rzucić się na folkowe terytoria, które przyniosły mu sławę. Nowy i promowany w Jarocinie album "Tape Deck Heart" dowodzi, iż jest to niezwykle unikalny i warty uwagi śpiewak. Jeśli nie przekonał was polską wersją własnego "Eulogy" (brawa za odwagę) to lepiej dajcie sobie z nim spokój.

Przed gwiazdą wieczoru, czyli zespołem Soulfly, na małej scenie pojawili się krakowianie z CF 98. Ekipa promuje swój najnowszy album zatytułowany - a jakże - "13". Set zespołu wokalnie dowodzonego przez Karo pozostawił niestety spory niedosyt. Ilekroć widzę ten band na żywo, coś mi nie pasuje, a przecież, paradoksalnie jak na taki melodyjny punk, CF-y są nadzwyczaj profesjonalną ekipą. Cóż, może innym razem!?

Max Cavalera ze swoim zespołem pokazał, że nawet z synem za bębnami (oraz jego braćmi na wokalach w utworach z "Enslaved") może spuszczać łomot. Jedyne co mnie zastanawia, to czy dobór utworów był dostosowany do możliwości młodego Zyona, czy Soulfly rzeczywiście stawia na "bujankę" na koncertach niż na thrash/deathowy wyziew. Arsenału do młócki w dobrym stylu a’la umpa-umpa tej hordzie nie brakuje, więc dziwi mnie brak "killerów" z choćby "Dark Ages". Mimo to set (z kilkoma dłuższymi przerwami) był bardzo intensywny i doskonale nagłośniony. Szkoda jedynie, że Maxa wyraźnie nie ruszały ani circle pity, które na zawołanie działy się pod sceną, ani ogólna atmosfera. Domyślam się, że formacja nie przywykła do grania na tak "mało metalowych" imprezach, i to może być głównym powodem malującego się na twarzy Maxa znudzenia. Tego samego nie można powiedzieć o publiczności, która nawet jeśli nie ogarniała tego "ryku" była zainteresowana tym, co działo się na mainie. Soulfly jest jedną z ikon metalu, niezależnie czy ktoś akurat lubi te plemienny okres w historii tej grupy, czy pożądane przesunięcie środka ciężkości na deathmetalową stronę. Jest co słuchać i czego oglądać, a fani Sepultury (albo metalu w ogóle) dostali w prezencie "Territory", "Roots Bloody Roots" oraz "Refuse/Resist" i mega niespodziankę - cytat z "The Trooper" od Żelaznej Dziewicy.  

Happpysad widziałem tylko pobieżnie. Żałuję, że nie zobaczyłem Moskwy i Izraela z gośćmi, ale festiwalowe życie rządzi się swoimi, często nieprzewidywalnymi prawami. Ważne, że zobaczyłem to, co chciałem i jestem zadowolony. Jest szansa, że do Jarocina - oby już sprofilowanego - zawitam za rok.

Grzegorz "Chain" Pindor